Vivat Akademia
Periodyk Akademii Górniczo-Hutniczej
21 listopad 2024

Pożegnanie z Azją

Spotkanie z Azją było zarówno dla mnie, jak dla mojej żony całkowicie przypadkowe. Stało się to przed prawie czterdziestoma laty, gdy mieszkaliśmy w Lublanie – stolicy Słowenii. Wybieraliśmy się bowiem na spektakl Kathakali – teatru tańca z południowego stanu Indii – Kerali. Uporczywa niechęć do zaśnięcia młodszego z naszych synów zniweczyła nasz plan na wieczór indyjski. Jednakże kilka miesięcy później żona znalazła ogłoszenie w gazecie i wzięła udział w trzydniowej wycieczce do Indii przy okazji wylotu IV Jugosłowiańskiej Wyprawy Himalajskiej. Trzy miesiące później ta sama wyprawa wracała drogą lotniczą do Lublany, więc „dopełniano” samolot turystami do Indii i Nepalu. W ośmiodniowej wycieczce tym razem ja wziąłem udział. Nepal tak głęboko mnie zafascynował, że już po powrocie do Polski zorganizowałem dwie wyprawy do tego kraju, w pierwszej z nich wzięli udział głównie pracownicy AGH. W Indiach bywaliśmy z żoną wielokrotnie (nigdy jednak nie dotarliśmy na południe tego kraju), głównie przejeżdżając tranzytem do Nepalu, w którym spędziliśmy w ciągu paru pobytów ponad pół roku. Z żalem pożegnaliśmy tę podhimalajską krainę z powodów, o których wspominam poniżej w jednym z opowiadań. Później, będąc już na emeryturze, podróżując samowtór ze żoną, zwiedziliśmy prawie cały Półwysep Indochiński (byliśmy wielokrotnie w Tajlandii, dokładnie ją poznając, dwukrotnie w Laosie, w Kambodży oraz w Birmie, zaś nigdy nie byliśmy we Wietnamie), Półwysep Malajski włącznie z Singapurem, spędziliśmy miłe chwile na wyspach położonych na Morzu Andamańskim oraz na Morzu Południowochińskim (na drugiej z największych wysp świata – Borneo – spędziliśmy podczas dwu podróży trzy tygodnie). W Indonezji, kraju 1200 wysp, byliśmy tylko na jednej, ale za to „rajskiej” Bali. To właśnie tam pomyślałem, że może już czas wziąć rozbrat z Azją? Stąd tytuł dla zbioru opowiadań – Pożegnanie z Azją.

Krótkie opowiadania zamieszczałem od kilkudziesięciu lat bądź pod pseudonimem Józef Biedruń, bądź pod własnym nazwiskiem w czasopismach górskich. Przyszły zbiór opowiadań zostanie wydany, dzięki pomocy prof. Wojciecha Góreckiego, kierownika Katedry Surowców Energetycznych AGH i zarazem prezesa Towarzystwa Geosynoptyków GEOS, przez właśnie to Towarzystwo w serii wydawniczej pod tytułem Dawnych wspomnień czar.

Yeshee nazwany Janem

Zdarzyło się to wiele lat temu, gdy z kolegami z AGH wędrowałem dolinami himalajskimi, w czasie wyprawy geologicznej. Aby móc dostać się w Himalaje, musiałem zorganizować całą wyprawę, gdyż inna, prostsza droga w tych czasach nie istniała. Na temat paszportów, „dewiz” i innych wątpliwych przyjemności związanych z kontaktami z ówczesnymi władzami regulującymi życie mieszkańców peerelu wypisano już morze atramentu, wysuszając niejeden kałamarz, a więc zamilczmy o tym! Uczestnikom wyprawy wpadł jednak do głowy pomysł, aby z Krakowa w Himalaje „przejechać się” samochodem. Od pomysłu do jego urzeczywistnienia oczywiście droga była niełatwa, ale dzięki przychylności dyrektora ówczesnego przedsiębiorstwa GEOFIZYKA w Krakowie udało się nam wyjechać nowiutkim samochodem ciężarowym zazwyczaj służącym do prac terenowych wykonywanych przez geofizyków. Nie byłoby elegancko stwierdzić, że otrzymaliśmy również „dodatek” w postaci kierowcy-mechanika Władka, który już w czasie przygotowań do wyprawy okazał się być jednym z mocniejszych filarów tego przedsięwzięcia.

Po przybyciu do podhimalajskiego kurortu Pokhary nasz specjalista od metod elektrycznych w badaniach geofizycznych – Wicek, skąd inąd zapalony koniarz, będąc organizacyjnie kierownikiem karawany, natknął się był nad jeziorem Phewa Tal na młodego Tybetańczyka. Ngodup Tsering, bo tak się nazywał, został zaangażowany jako sirdar naszej ekspedycji. Wicek zaś zakrzątnął się do prac związanych z organizacją transportu naszego bagażu ważącego ponad tonę. Tybetańczycy okazali się równie jak Wicek miłośnikami koni. Tak nawiasem mówiąc, było to wkrótce po rozbiciu przez wojska nepalskie oddziałów Khampów działających wtedy z terenu Mustangu i urządzających „wycieczki”, w znaczeniu jakie stosował Mały Rycerz z Trylogii, na terytorium Tybetu. Khampowie posługiwali się kawalerią i te koniki oraz oporządzenie: siodła, rzędy itp. były resztkami, które uratowały się z pogromu. W taki właśnie sposób została zorganizowana nasza karawana, która wyruszyła z tymczasowego obozowiska nad rzeką Seti Khola. Składało się na nią kilkanaście koni i około dziesięciu tragarzy – kulisów, którzy dźwigali w koszach najbardziej precyzyjne instrumenty, których nie chcieliśmy powierzyć końskim grzbietom. Była to ze wszech miar słuszna decyzja. Otóż zaraz po wyruszeniu w drogę przyszło nam minąć wioskę pełniącą rolę obozu tybetańskich uchodźców (zresztą znajduje się tam obóz do dzisiaj, mimo upływu dziesiątek lat) i wtedy konie z naszej karawany, nic sobie nie robiąc z wysiłków poganiaczy, ruszyły galopem jeden za drugim do swoich stajni, których poczuły bliskość. Pierwsze z nich zablokowały wąskie wejścia do stajni, zrzucając przy sposobności juki. Po jakimś czasie kotłowanina koni się uspokoiła, a my zdecydowaliśmy się na spędzenie pierwszej nocy na trasie naszej ekspedycji w pobliżu obozu tybetańskiego. Rankiem Wicek wraz z tybetańskimi poganiaczami zmienił system troczenia juków do drewnianych siodełek, co wiązało się z przepakowaniem ładunków i rezygnacji z koszy, które z takim trudem poprzednio zapakowaliśmy. Konie wyglądały na zabiedzone, a ich wzrost nie był znacznie większy od ich hipotetycznych przodków – psów. Mając później szereg kontaktów z tymi sympatycznymi zwierzętami, udało się zauważyć, że są one bardzo bliskimi krewniakami innych silnych i przyjaznych koni – hucułów.

Gienek na pastwisku z jakami pod czołem lodowca Dhaulagiri - fot. arch. WB

Nasza trasa wiodła przez góry, w których ścieżki wybrukowane były kamiennymi płytami, służącymi jako schody dla tragarzy używających jedynie bosych nóg w swojej pracy. Konie, chyba trochę przeciążone przez swoich właścicieli, przeżywały swoistą kalwarię stąpając nie podkutymi kopytami po nierównościach kamienistych ścieżek. Szukały więc lepszych rozwiązań, rozpierzchając się po dżungli, co wywoływało niejednokrotne ich upadki i gubienie juków, czasem bezpowrotnie. Po kilku dniach tej końskiej męczarni, osiągnąwszy miasteczko Birethanti, Wicek przebadał konie, zmierzył je, sfotografował i zadecydował, że dalsza droga w ich towarzystwie byłaby zbyt uciążliwa zarówno dla zwierząt jak i dla całej ekspedycji. Tym bardziej, że droga zaczęła prowadzić przez coraz bardziej strome góry i coraz pokaźniejsze schody. Dzięki zapobiegliwości Ngodupa udało się wymienić konie na muły, tradycyjnie używane na tej trasie do przewożenia towarów, a część poganiaczy zamieniliśmy na tragarzy spieszonych. Oczywiście do tej funkcji zostali wybrani co młodsi i bardziej atletycznie zbudowani, nasz sirdar nalegał, abyśmy w tej funkcji zatrudnili również jednego ze starszych. Ten sympatyczny, stale uśmiechnięty „staruszek”, który wtedy miał 44 lata, okazał się naszym tytułowym Yeshee. Imię to wymawia się jako Jiszi i bardziej przypomina swojskiego Jerzego, czyli Jurka. Aby uniknąć nieporozumień, gdyż w wyprawie mieliśmy już jednego Jurka, Władek nazwał Yeshee»go po prostu Janem. Kiedy osiągnęliśmy wreszcie miejsce, w którym zdecydowaliśmy się rozbić obóz bazowy, nasze przedsięwzięcie transportowe jakim była karawana, zostało rozwiązane, muły odprawione, a ludzie wypłaceni. Część naszej ekspedycji wybrała się w górny bieg rzeki Kali Gandaki, dochodząc do znanej z pielgrzymek miejscowości Muktinath, zabierając ze sobą najmłodszych i najsilniejszych tragarzy. Na terenie przyszłej bazy postanowiliśmy zatrudnić jednego, najwyżej dwóch pomocników. Nalegania Ngodupa zaowocowały tym, że lekarz wyprawy zgodził się dodatkowo na zatrudnienie Yeshee’go pod warunkiem, że ten się wykąpie i uporządkuje swoje ubranie. Chyba w tym miejscu trzeba zrobić uwagę, że Tybetańczycy jako lud wędrowny, zamieszkujący suchy płaskowyż, nie przesadzają ze zbytnią częstotliwością zabiegów higienicznych. Szaty noszą zaś tak długo, aż się zaczną rozpadać ze starości i zużycia. Nasz lekarz, prawdę mówiąc żywił nadzieję, że kandydat do pozostania w obozie, odmówi spełnienia warunku pozostając przy swoich przyzwyczajeniach. Jednakże grubo się pomylił!

Jeshi – Yeshee na odpoczynku
przy herbaciarni

Nasz obóz urządziliśmy w sąsiedztwie gorących źródeł wypływających na powierzchnię terasów rzeki Kali Gandaki. Wody gorące, mieszające się z wodą rzeki biorącej swój początek z lodowca tworzyły tuż przy brzegu „baniory” wypełnione sympatycznie ciepłą wodą nadającą się nawet do dłuższych kąpieli. Tam też zniknął nasz Yeshee na taką chwilę, że zdążyliśmy o nim zapomnieć. Nie tylko się wykąpał i wyprał swoje ubogie ubranie, ale również umył swoje długie, kruczoczarne włosy, które zaplatał w misterne warkoczyki, wplatając w nie czerwone wstążeczki. Tak wyświeżony stanął był przed „komisją lekarską”, która orzekła, że w takim stanie może pełnić on funkcję obozową pomocnika kucharza z gażą 10 rupii dziennie. Na terenie obozu postawiliśmy wśród innych duży harcerski namiot, w którym na letnich obozach zazwyczaj mieściło się dziesięciu harcerzy. W tym namiocie założyliśmy magazyn żywnościowy oraz sprzętowy. W kącie tego namiotu urządzili sobie legowiska nasi pracownicy: kucharz i dwaj jego pomocnicy. Prawdę powiedziawszy zatrudnianie ich nosiło raczej charakter instytucji charytatywnej niż realnej potrzeby, gdyż w czasie naszego pobytu moglibyśmy się bez ich pomocy swobodnie obejść. Życie obozowe przebiegało spokojnie i można by rzec, według jakiegoś niepisanego planu. Z rana kąpiel w ciepłych „baniorach” (lekarz dodawał do tego pewien dystans, który przepływał w lodowatej wodzie, walcząc z rwącym prądem rzeki, nad którą obozowaliśmy), śniadanie i wymarsz w grupach na pomiary terenowe. Do lekarza schodzili się mieszkańcy bliższych lub nawet dalszych okolic, aby bezpłatnie otrzymać poradę czy pomoc lekarską, a nierzadko i odpowiednie medykamenty. Tak więc po śniadaniu nasi pomocnicy nie mieli prawie nic do roboty.

Doliny, którymi przebiegają szlaki turystyczne w Nepalu, lub zamieszkują je większe skupiska ludzi, są prawie całkowicie ogołocone z drzew. Drewno tradycyjnie używane jest jako podstawowe paliwo. Wiedząc o tym i nie chcąc przykładać ręki do dalszej dewastacji środowiska, nie używaliśmy drewna, lecz przywieźliśmy ze sobą pokaźny zapas gazu w butlach turystycznych. Na szczęście terenem naszego obozu było pole kukurydzy tuż po żniwach. Zostało mnóstwo wysuszonych łodyg, które zbierał nasz pomocnik kucharza i rozpalał z nich ognisko, co pozwalało nam oszczędzić nasze zapasy gazu. Władek pełnił funkcję kierownika bazy, zajmował się całym życiem gospodarczym, więc Yeshee-Jan był pracownikiem, który jemu bezpośrednio podlegał. Rozmawiali ze sobą trochę na migi, trochę wydając onomatopeiczne dźwięki i zapewne dość dobrze się rozumieli. Jednakże większość tekstów Władka była wygłaszana po polsku i Jan stopniowo się do tego przystosowywał. Jan był o kilka lat starszy od swojego „przełożonego”, miał już dorosłych synów, z których jeden służył w jednostce wojska tybetańskiego przy armii indyjskiej.

Pewnego ranka po przebudzeniu, wylegując się jeszcze w rozgrzanych śpiworach, usłyszeliśmy wydawane przez Władka, który również nie wychodził ze śpiwora, głośne polecania:

– Janie! Pal!

Odpowiedziała mu głucha cisza. A właściwie nie tyle cisza, co chichoty dobiegające z namiotu – magazynu. Nasi tybetańscy pracownicy z wielkim upodobaniem oddawali się hazardowym grom i tego ranka prawdopodobnie noc dla nich jeszcze się nie zakończyła.

– Janie! Ty taki czy owaki! Pal!

I wtedy dopiero delikatniutko, po polsku odezwał się Jan, miękko wymawiając słowo:

– Zaraz.

Wkrótce w kociołku bulgotała woda i można było wstawać, gdyż zbliżało się śniadanie. Zastanawialiśmy się nieraz jak Jan to robi, że podgrzewając wodę na ognisku z łodyg kukurydzy, mających przecież tak niską wartość kaloryczną spalania, tak szybko doprowadzał ją do wrzenia. Dopiero kiedyś któryś z nas wypatrzył, że Jan szedł z pustym kociołkiem do źródła, w którym temperatura wody przekraczała ponad 80°C. Potem wystarczyło przyniesioną wodę podgrzać na tym „niskokalorycznym” ognisku z kukurydzianych łętów o kilkanaście stopni, gdyż na wysokości, na której znajdowała się nasza baza, woda gotowała się w temperaturze niższej niż 100°C.

W czasie wolnym od obowiązków Władek i Jan zapalali sobie papieroski, a właściwie Władek częstował Jana klubowcem. Nasz Yeshee chował tlącego się papierosa w dłoniach złożonych w „muszlę” i wciągał dym ze szpary utworzonej przy nasadzie kciuków. Ten sposób palenia tytoniu jest popularny w Nepalu. Pozwala on na zaciąganie się wychłodzonym dymem pomieszanym z powietrzem. Władek jednak z uporem uczył swojego przyjaciela „europejskiego” sposobu trzymania papierosa pomiędzy palcami i wciągania dymu przez ustnik.

Badania nasze dobiegły końca, przyszedł czas na zwinięcie obozu bazowego. Utworzona została nowa karawana, która miała przenieść resztę naszych zapasów i przede wszystkim sprzęt do Pokhary, gdzie przechowywaliśmy nasz samochód. Jan dołączył do innych tragarzy i ze spokojem niósł swój ładunek. Wracając do domu kupowałem pamiątki, które były coraz to większe, więc zacząłem dociążać nimi ładunek Jana. Znosił to bez żadnego sprzeciwu. Któregoś dnia zauważyliśmy, że szedł sobie jak zwykle uśmiechnięty, z rękami założonymi za grzbiet, lecz... bez bagażu! Mruczał przy tym swoje mantry i wyglądał na zupełnie zadowolonego. Obok niego szedł jakiś wieśniak, którego Jan był najął do niesienia ładunku po przerwie spędzonej w przydrożnej herbaciarni. Naszemu przyjacielowi płaciliśmy stawkę powszechnie uznawaną przez sahibów, a mianowicie 12 rupii. Swojego tragarza Jan zapewne zgodził za sumę daleko niższą niż sam zarabiał.

Yeshee na odpoczynku przy herbaciarni - fot. arch. WB

Po załadowaniu auta, przygotowania go do powrotu i przybyciu do Pokhary, urządziliśmy pożegnalną kolację w dość ekskluzywnym, jak na owe czasy, hotelu „Mt. Annapurna”, zapraszając na nią naszego sirdara oraz... na życzenie Władka – jego przyjaciela Jana. Pomimo że mieszkańcy tamtych okolic spożywają potrawy posługując się jedynie palcami, Jan w czasie kolacji z bezpretensjonalną gracją posługiwał się sztućcami jedząc swoje danie American Chop Sueyi. Po kolacji i kawie przyszła kolej na zaciągnięcie się dymem „klubowego” (to była taka nazwa popularnego ówcześnie w Polsce papierosa), których zdawało by się niewyczerpane zapasy przywiózł ze sobą Władek. Jan poczęstowany przez niego, wetknął sobie swoim zwyczajem papierosa w złożone dłonie.

– Jan! Jak palisz? Tak cię uczyłem?

strofował go Władek.

– Przepraszam!

odpowiedział cicho Jan, używając polszczyzny i zmiękczając wszystkie „szeleszczące” dźwięki w tym słowie. Przełożywszy papierosa pomiędzy palec wskazujący i środkowy zaciągnął się dymem z wyrazem bezgranicznej błogości na swym szczerym obliczu.

Takim na zawsze zapamiętałem Yeshee’go – Jana, tybetańskiego uchodźcę ze swej okupowanej ojczyzny, z którym szczęśliwy los mnie zetknął.

His name is Polen?

W trakcie naszej wędrówki przedsięwziętej w 25-lecie wyprawy geologicznej z 1977 roku przemierzyliśmy z moją żoną Kasią i Gienkiem – lekarzem dawnej wyprawy większą część szlaku wiodącego wzdłuż rzeki Kali Gandaki w kierunku Jomosom i dalej do przełęczy Thorong.

Naszym pierwotnym zamiarem było udanie się do bazy pod Everestem. Przylot na polowe lotnisko w Lukli na pewno nie byłby wskazany z naszego punktu widzenia racjonalnej aklimatyzacji. Kilkudniowy marsz dolinami uniemożliwiony był przez maoistycznych rebeliantów, którzy całkowicie opanowali ten teren. Jak by tego nie wystarczyło, to jeszcze w październiku na szlaku do bazy pod Everestem nocami jest przejmująco zimno. Ponieważ wyjazd do Nepalu miał miejsce w tybetańskim Roku Konia (pod tym znakiem zodiaku urodziła się moja żona), więc podporządkowaliśmy się jej ciepłolubnym przyzwyczajeniom i przenieśliśmy naszą wędrówkę na szlak nad Kali Gandaki. Jest on częścią bardzo popularnej drogi dookoła masywu Annapurny, którą co roku przemierza wielotysięczna rzesza turystów. Czarna rzeka (tak brzmi po nepalsku jej nazwa), choć byłaby dla niej właściwa nazwa – biała z uwagi na spieniony nurt na części jej biegu, wyżłobiła przełom w głównym grzbiecie Himalajów pomiędzy masywami Dhaulagiri i Annapurny. W okolicy wioski Pairothapla przełom rzeki znajduje się w kanionie o największej w świecie deniwelacji przekraczającej 6 kilometrów. Tam też na odcinku nie większym niż 20 km spadek rzeki przekracza 1200 m.

W ciągu lat, które upłynęły od wyprawy geologicznej, wybudowano drogę kołową z Pokhary do Beni. Nasza mini wyprawa wykorzystała to i trasę tę przebyliśmy taksówką, oszczędzając parę dni drogi. Na trasie naszego przejazdu wielokrotnie zatrzymywały nas policyjne posterunki mające chronić szosę przed atakami bojówek maoistowskich. Wydawało się, że najwięcej podejrzeń wzbudzał nasz kierowca, który zamienił czapkę „baseballówkę” na beret włóczkowy w zielono-czerwono-żółtych, rastafariańskich kolorach. W Beni przeszliśmy pieszo przez most na rzece Mayangdi, nie przystosowany do ruchu pojazdów. Inną taksówką jechaliśmy jeszcze kilka kilometrów do wioski Galeshwar, gdzie szosa nadająca się do jazdy skończyła się, ustępując wykopom świeżo budowanej drogi. Na budowie przyczółka mostowego, pilnujący go młody żołnierzyk, chłopaczek prawie, rozpaczliwie starał się nas zawrócić z obranej drogi. Jego starania były tak dalece nieskuteczne, że wkrótce dotarliśmy do najbliższej wioski, gdzie postanowiliśmy zjeść spóźniony obiad. Usadowiliśmy się na ganeczku zawieszonym ponad wiejską ulicą. Oczekując na zamówione dania zauważyliśmy, że do wsi wszedł oddział uzbrojonych mężczyzn w zróżnicowanym wieku. Ponieważ zatrzymali się właśnie pod nami, mogliśmy się dobrze im przyglądnąć. Nie byli jednolicie umundurowani, właściwie każdemu coś brakowało z munduru, przede wszystkim nie mieli butów. Na nogach mieli tenisówki lub zgoła japonki. Mieli na głowach czapeczki, jakie noszą nepalscy wieśniacy, żaden z nich nie ozdobił nakrycia głowy czerwoną gwiazdą. Natomiast ich uzbrojenie było zbyt obfite jak na stan osobowy oddziału, każdy z nich miał po dwa karabiny lub karabin i jeszcze automat sten. Mężczyźni zatrzymali się i zażądali jedzenia. Mieszkańcy wioski zdawali się być wytrąceni z równowagi. Zamówione przez nas dania otrzymaliśmy dopiero po wyjściu oddziału ze wsi. Po kilku dniach dowiedzieliśmy się, że nieopodal Tatopani miała miejsce zwycięska potyczka maoistów z policją i wojskiem. Dodatkowa broń noszona przez napotkany oddział chyba pochodziła z rozbitego oddziału rządowego, w którym zginęło dwóch policjantów.

W Tatopani, gdzie przed laty biwakowaliśmy i prowadzili pomiary geofizyczne przez kilka tygodni, zatrzymaliśmy się teraz na dwie noce. Kilka lat przed naszym powtórnym przybyciem tutaj wioskę dotknął prawdziwy kataklizm. Zbocze góry po przeciwnej stronie rzeki, zbyt obciążone wodą z deszczów monsunowych, obsunęło się do koryta Kali Gandaki i zablokowało jej bieg, utworzywszy naturalną tamę ziemną. Tatopani zostało zalane i na miejscu wsi utworzyło się malownicze jezioro śródgórskie. Po przerwaniu tamy wody spłynęły, mieszkańcy zaś przystąpili do odbudowy wioski i kąpieliska termalnego, które za niewielką opłatą udostępnia turystom miejscowy „komitet kąpieliskowy”. Dokonaliśmy z Gienkiem odnowy biologicznej ciała w mineralnej wodzie termalnej po kilkudniowym marszu. Kasia pozostała w tej kąpieliskowej miejscowości w celu dalszej „odnowy”, zaś my, w miarę szybko, dotarliśmy do Kalopani, gdzie zatrzymaliśmy się na trzy noce. Stąd urządzaliśmy wycieczki, głównie w celu uzyskania aklimatyzacji, przed celem jakim było ewentualne wyjście na ponad pięciotysięczną przełęcz Thorong. Najpierw usiłowaliśmy odnaleźć ścieżkę, którą przed laty Gienek wyszedł na przełęcz Dhaubugi. Przełęcz w grani odchodzącej od Dhaulagiri odnaleźliśmy przy pomocy lornetki, zaś na właściwą ścieżkę nie trafiliśmy, błądząc w ich plątaninie w gęstym buszu. Innym nie zrealizowanym przedsięwzięciem było dojście do czoła lodowca spływającego spod Dhaulagiri.

Rada wyczytana z przewodnika Bezruchki, aby wziąć człowieka ze wsi Chatang, okazała się bezprzedmiotowa, gdyż w międzyczasie sama wieś przestała istnieć, albo została przeniesiona w inne miejsce. Ścieżka, początkowo wyraźna, wkrótce rozczłonkowała się na sieć ścieżynek wydeptanych przez pasące się tutaj jaki. W końcu jedna z nich wyprowadziła nas na potężne, skalne zerwy moreny czołowej, w których utknęliśmy nie dochodząc do celu, jakim było czoło lodowca. Wycieczki były bez wątpienia interesujące, acz nie wnoszące wiele w dzieło budowania naszej aklimatyzacji. Po dotarciu do Kalopani Kasi z tragarzem, wyruszyliśmy znów we trójkę w górę rzeki (tragarza wypłaciłem i odprawiłem z powrotem).

Wędrowanie w naszym trójkowym zespole nie zawsze sprzyja równomierności marszu. Gienek, pomimo tego, że wstawał jeszcze przed świtem, o godzinie siódmej zazwyczaj jeszcze przepakowywał swój niewielki, ale za to przepaścisty plecak. Kasia wyruszała pierwsza, by już po godzinie osiąść na pierwszym popasie. Gienek, przebierając równomiernie nogami, miał zwyczaj zatrzymywać się dopiero na miejscu następnego noclegu. Tak więc w Khobangu, gdzie zatrzymaliśmy się z Kasią na wczesny obiad, Gienek dopiero się na dobre rozruszał i chciał iść dalej. Umówiliśmy się więc, że spotkamy się w Tukuche w hoteliku, którego nazwę restauratorka, u której zatrzymaliśmy się na obiad, nagryzmoliła na karteczce. Po dotarciu na miejsce, przy głównej ulicy, zauważyliśmy rząd hotelików znajdujących się po obu stronach jezdni. Zaglądaliśmy tu i ówdzie dopytując się o naszego kolegę. Wreszcie natrafiliśmy na taki, którego nazwa Lakshmi przypominała tę, która była napisana na świstku, jaki wziął ze sobą Gienek. Właściciel hotelu zapytany, czy zatrzymał się tutaj niewysoki, starszy pan, krótko ostrzyżony, do pasa rozebrany, odpowiedział, że istotnie zatrzymał się u niego gość z czarnym plecakiem, odpowiadający rysopisowi. Zamówił on zresztą drugi pokój dla swoich przyjaciół. Ucieszony, kazałem prowadzić się na pięterko, gdzie znajdowały się oba pokoje. W pewnym momencie, idąc przodem, gospodarz zatrzymał się, odwrócił i dla uniknięcia nieporozumienia zapytał:

– his name is POLEN?

– Yes, YES, he IS my friend!

odpowiedziałem z wyraźnym ożywieniem w głosie. Pytanie gospodarza upewniło mnie, że to właśnie Gienek dotarł był tutaj. Wędrujący na szlakach trekkingowych turyści przy spotkaniu się na trasie wymieniają parę zdań i przedstawiają się nawzajem. Gienek miał zwyczaj redukowania frazy w języku niemieckim „Ich bin aus Polen” i przedstawiał się:

– ICH – Polen, wskazując na siebie.

– A ty? pytał przygodnego interlokutora.

Przy odrobinie szczęścia w Tukuche można być świadkiem obrzędów buddyzmu tybetańskiego, gdyż święta będące okazją do rytualnych tańców, procesji itp. nie są tutaj rzadkością. Miejscowość ta jest jedną z większych wsi Thakalów, gdzie znajduje się wiele budowli sakralnych, liczne guesthousy. Kiedyś była ona główną stacją przeładunkową soli, transportowanej na południe i zboża transportowanego na północ. Na handlu, usługach transportowych i hotelarstwie Thakalowie się wzbogacili. Tutaj formowały się karawany mułów, które te towary transportowały.

Karawany mułów liczące od kilkunastu do kilkudziesięciu zwierząt jucznych, przemierzają dolinę Kali Gandaki w górę i dół od Beni do Jomosom. Ruszają w drogę o świcie, oznajmiając swoją obecność dźwiękiem dzwonków zawieszonych u ich szyi. Na przewężeniach ścieżek i na licznych mostach karawany zbijają się w stada liczące nawet po kilkaset sztuk i tylko poganiacze są w stanie rozpoznać, które zwierzęta należą do której karawany. Spotkanie z karawaną może skończyć się nieprzyjemnie dla nieuważnego turysty, szczególnie na przepaścistych ścieżkach lub na mostach, gdy ich gospodarzami są muły. Dlatego bezpieczniej jest przeczekać, aż podzwaniająca zawieszonymi dzwonkami u szyi zwierząt karawana, wzniecając tumany kurzu, pójdzie swoją drogą.

Następnym miejscem, w którym zatrzymaliśmy się była Marpha – kolejna miejscowość zamieszkana przez Thakalów z domami o płaskich dachach, na których mieszkańcy składują drewno na zimę, które tutaj nie należą do łagodnych. Marpha słynie ze swoich sadów jabłkowych i morelowych, owoce są stąd rozprowadzane po całym Nepalu. Cena ich rośnie proporcjonalnie do odległości miejsca sprzedaży od sadów. Zarówno tutaj jak i w Tukuche funkcjonują destylarnie alkoholu produkowanego z wyhodowanych tu owoców. W całym regionie zamieszkałym przez Thakalów znajdują się znaczące świątynie i inne obiekty religijne buddyzmu tybetańskiego. Z Marphy, pokonując opór silnego wiatru wiejącego z północy, w ciągu paru godzin osiągamy Jomosom – miasto będące stolicą regionu szerzej pojętego jako Mustang. Ten obszar administracyjny obejmuje zarówno dawne królestwo Mustangu jak i tzw. Panćgaon, w którym leży m.in. Muktinath, jeden z najbardziej uświęconych przez hinduistów ośrodków religijnych. W Jomosom mieści się poczta, liceum, muzeum, hotele z licznymi restauracjami, kawiarnie internetowe, garnizon wojskowy ze szkołą jednostek górskich. Większość tych zdobyczy cywilizacyjnych skupionych jest w otoczeniu lotniska, na którym lądują i odlatują we wczesnych godzinach rannych, zanim nie zacznie wiać silny wiatr, niewielkie samolociki obsługujące, ograniczony z natury rzeczy, lotniczy ruch turystyczny.

Kasia zostaje w Jomosom, my dwaj wyruszyliśmy w kierunku przełęczy Thorong. Droga wiedzie kamienistym dnem rzeki Kali Gandaki, która w okresie pomiędzy monsunami leniwie płynie wąskimi strugami. Pośród otoczaków można znaleźć skamieliny zwierząt morskich tzw. saligramy. Znalazłem tam czarno-brunatny kamień, po rozbiciu którego ukazał się wewnątrz zupełnie dorodny amonit. Kagbeni – miasteczko leżące w widłach rzek Jhong i Thak Khola (Kali Gandaki) jawiące się jako zielono-złota oaza w surowym, pustynnym krajobrazie Tybetu, pełniło rolę twierdzy ryglującej dostęp do królestwa Mustangu. Nawet współcześnie przy północnej bramie miasta znajduje się punkt kontrolny, regulujący ruch turystyczny do Mustangu Górnego. Po pokonaniu stromego brzegu rzeki wdrapaliśmy się na płaskowyż z widokiem na przełęcz w grani bocznej Himalajów. Ścieżka przez Khingar i twierdzę Jharkot doprowadza nas do Ranipauwy, gdzie zainstalowaliśmy się w hoteliku. Przed nastaniem zmroku odwiedziliśmy jeszcze kompleks świątynno-klasztorny Muktinath z licznymi wyciekami wód termalnych i występowaniem gazu ziemnego, który płonąc służy jako lampka wotywna w świątyni ku czci boga Wisznu. O świcie wyruszyliśmy w górę, osiągając po kilku godzinach kamienny schron o nazwie Thorong La, choć od przełęczy dzieli nas jeszcze 1200 m różnicy wzniesień. Gospodarujące tutaj Tybetanki oznaczyły budyneczek flagą niezależnego Tybetu. W ten sposób, nie przekraczając granicy Nepalu – znaleźliśmy się w TYBECIE! Podchodzimy nadal pod górę, wąska ścieżka staje się coraz bardziej stroma, oddechy mijanych przez nas turystów są wyraźnie płytkie i przechodzą w regularne rzężenie. Pomimo pozornie nieudanych prób dochodzenia do aklimatyzacji z naszej strony, nasza kondycja wygląda znacznie lepiej od spotykanych turystów. Choć do celu brakuje jeszcze kilkaset metrów w pionie, zatrzymaliśmy się na odpoczynek i kontemplowanie widoków. Gienek wspiął się jeszcze 100 lub 200 m wyżej, choć widoki stamtąd nie były lepsze.

Nie osiągnąwszy celu naszej wycieczki postanowiliśmy schodzić bez odpoczynków aż do Kagbeni, gdzie zatrzymaliśmy się na kolację i nocleg. Następnego ranka wracamy kamienistym dnem Kali Gandaki do Jomosom. Słońce już wystarczająco przygrzewa, a wiatr jeszcze nie zaczął dokuczać. Mój towarzysz, jak zazwyczaj w takich sytuacjach, jest już rozebrany do pasa i paraduje w krótkich spodenkach. Spotykani pielgrzymi z Indii pozawijani w zwoje wielu warstw tekstyliów nie mogą się nadziwić, że Gienkowi nie dokucza zimno. Z Jomosom już wspólnie z Kasią kontynuujemy powrót do Pokhary. W Tatopani znowu korzystamy z kąpieliska termalnego, nie wracamy przez Beni, lecz przez Deorali i Ghandruk schodzimy do doliny rzeki Modi Khola i do Birethanti, gdzie w symboliczny sposób zamykamy pętlę naszej wędrówki. Przeszliśmy w sumie 305 km, pokonując przy tym około 10 000 m różnicy wzniesień idąc do góry i drugie tyle schodząc. Z Pokhary mamy zamiar wyruszyć na spływ pontonem po rzece Seti Khola. Plany nasze musieliśmy podporządkować wydarzeniom politycznym, ponieważ pod dyktando maoistów związki zawodowe ogłosiły strajk generalny i całe życie w Nepalu zamarło. Czas ten wykorzystaliśmy na odpoczynek po trzytygodniowym trekkingu i na dokonanie zakupów końcowych, które mieliśmy ochotę poczynić dopiero w Katmandu. Po trzech dniach strajk się skończył i wyruszyliśmy na ostatni etap naszej przygody. Agencja raftingowa, w której zamówiliśmy spływ, przydzieliła nam do towarzystwa doświadczonego retmana i młodziutkiego załoganta, gdyż nasza trójka okazała się jedynymi postrajkowymi klientami firmy. Seti Khola jest jedną z najbezpieczniejszych rzek, na których urządzane są spływy, w dodatku jej wody są wyjątkowo ciepłe, co jest niewątpliwą zaletą przy notorycznym zalewaniu płynących przez spienione fale. Mieliśmy okazję do zapoznania się z niezaprzeczalnymi urokami poznawania Nepalu od strony rzeki: spokojem, przyjemnością przebywania w niewielkiej grupce miłośników sportu wodnego, poznawania nowego otoczenia przyrodniczego. Nasi opiekunowie z ramienia agencji nie tylko zapewnili nam bezpieczny spływ po licznych bystrzach i przemykanie się wśród wielkich głazów sterczących w nurcie rzeki, przygotowywali nam posiłki i urządzali obozowiska, traktując nas jak dzieci na kolonii zuchowej. Było super! Na koniec wyekspediowali nas do Katmandu tak dokumentnie wypełnionym autobusem, że… zmuszeni byliśmy zająć nieliczne wolne miejsca na dachu, które dzieliliśmy z uczestnikami spływu innym pontonem, z którymi płynęliśmy obok siebie przez dwa dni.

Wojciech Biedrzycki


Wojciech Lesław Biedrzycki urodzony 24 lutego 1940 roku we Lwowie. Związek z AGH 1974–2000; studia – AGH 1964; dr – AGH 1971; dr hab. Univerza Ljubljana, Słowenia 1975; dyscyplina: górnictwo i geologia inżynierska, geologia; kierunki i specjalności: wiertnictwo, inżynieria złożowa, eksploatacja złóż ropy i gazu, geotermia; adiunkt w Zakładzie Surowców Energetycznych AGH 1995; związany z Wydziałem Geologii, Geofizyki i Ochrony Środowiska. Autor ponad 90 publikacji w tym 2 książek. Posiada 2 patenty. Wyróżniony Krzyżem Kawalerskim OOP, Złotym Krzyżem Zasługi, Odznakami: Zasłużony dla Górnictwa RP, Zasłużony dla Geologii Polskiej, Zasłużony dla Górnictwa Naftowego i Gazownictwa. Dyrektor Górniczy I stopnia, członek honorowy DITINA „Naftaplin”, Zagreb. Członek organizacji: Stow. Inżynierów i Techników Górnictwa Naftowego i Gazownictwa 1963; Institute of ElectricaI and Electronical Engineers 1973–1978; Society of Petroleum Engineers – 1991–2000; Komisja Naftowa Jugosłowiańskiej Akademii Nauk i Sztuki – 1973–1989; i innych. Organizator wypraw naukowych do Nepalu i Maroka; hobby: turystyka górska, narciarstwo wysokogórskie, fotografia. Emeryt.