Stefana Bajera wspomnienia czasu studiów na Wydziale Geodezji Górniczej (1955–1960)
- Szczegóły
- Kategoria: numer 8
- 07 wrzesień 2012
Poniżej prezentujemy fragmenty wspomnień, całość zostanie opublikowana w najbliższym wydaniu Informatora SW AGH
Praktyka – wakacje 1956
Pierwsze wakacje w okresie studiów rozpoczęły się praktyką uczelnianą. Mimo wytężonej pracy był to wspaniały czas. Cały pierwszy rok geodezji, obydwie sekcje: przemysłowa i górnicza zostały zgrupowane w ośrodku szkoleniowym AGH w Krościenku nad Dunajcem. Granit – tak się nazywał ten ośrodek. Był to piękny architektonicznie, secesyjny budynek willowy w parkowym ogrodzie, należący ongiś do rodziny dyplomatów. Wspaniałe otoczenie z Dunajcem i Pieninami w tle, dobre warunki pobytu i wspaniałe cechy dydaktyczne – to charakterystyka tej praktyki. Organizacja zajęć i fachowy nadzór pracowników naukowych AGH gwarantowały, że studenci w czasie sześciu tygodni jej trwania nie tylko praktycznie wykorzystali wiedzę nabytą w trakcie roku akademickiego, ale nauczyli się samodzielności w realizacji zadań i umiejętności kierowania grupą. Zostaliśmy podzieleni na cztero lub pięcioosobowe grupy zobowiązane do sporządzenia mapy sytuacyjno-wysokościowej fragmentu Krościenka z samodzielnym wykonaniem wszelkich niezbędnych pomiarów terenowych i prac kameralnych do produktu finalnego, jakim była mapa i jej prezentacją przed komisją zaliczającą praktykę włącznie.
Kierowanie pracą grupy było rotacyjne. Każdemu z członków grupy przypadał tydzień kierowania jej pracą. Rezultaty tej praktyki przewyższały efekty praktyk organizowanych w zakładach przemysłowych w sposób nie mieszczący się w jakiejkolwiek skali porównań.
Poza elementami dydaktycznymi czas tej praktyki to również okres integracji studentów całego roku, czas nawiązywania przyjaźni, pierwszych miłości, wspaniałych wycieczek i krotochwilnych przygód, z których niejedna, mimo upływu półwiecza, tkwi w pamięci wielu z nas do dziś. Ta i inne praktyki uczelniane stały się też na pewno tym co dziś powoduje, że tak chętnie i często się spotykamy pogłębiając nawiązane ongiś więzi, ważne w momencie, kiedy utraciliśmy wszyscy lub znacznie ograniczyliśmy związki z otoczeniem z czasów pracy zawodowej i coraz częściej czujemy, że zostaliśmy poza nawiasem życia społeczności, która nas otacza.
Z dzisiejszej perspektywy trzeba i to również podkreślić, że wiele z tych realizacji, które się w nas wtedy dokonały zawdzięczamy pogodzie ducha i życzliwości kierownictwa praktyki.
Ponieważ zgrupowanie to 24 godziny wspólnego pobytu, życie nie kończyło się li tylko na pomiarach Krościenka, choć i te, przez kontakty z mieszkańcami, ciekawą zabudową i pięknym pienińskiego krajobrazu stwarzały niezapomniane przeżycia.
Czas wolny w kontakcie z młodzieńczą fantazją studentów i wyobraźnią akademickich opiekunów dawał tych wrażeń znacznie więcej.
A oto obrazy zachowane na kliszy pamięci.
Szachy
Kierownik praktyki pan dr Kalisz był człowiekiem rubasznym, pełnym humoru i lubiącym napoje wyskokowe. Można go było spotkać na terenie ośrodka sam na sam z butelką i szachami, szukającego kompana do rozegrania partyjki i do wspólnego spożycia zawartości butelki. Do nas studentów odnosił się z ogromną wyrozumiałością. W trakcie pobytu w ośrodku obowiązywał regulamin, który dotyczył zarówno samej praktyki, jak i czasu wolnego. Między innymi obowiązywała godzina ciszy nocnej. Po tej godzinie pobyt poza ośrodkiem był niedozwolony. Oczywiście studenci uznawali na ogół, że przepisy regulaminu są li tylko po to, by je przekraczać. Szczególnie dużo powodów znajdowali, by nie przestrzegać przepisu o ciszy nocnej i wracać do ośrodka po „godzinie policyjnej”. Drzwi wejściowe były wtedy zamknięte, ale od czego fantazja studencka. Metody były różne – od stukania w okno, rzucaniem w nie materiałów miękkich i wywoływania w ten dyskretny sposób kolegów do otwarcia drzwi, przez zostawianie uchylonego okna na półpiętrze klatki schodowej, do wspinania się po rynnie. Dr Kalisz obserwował te zachowania i dziwił się, jak to się dzieje, że studenci, których nie było wieczorem po zamknięciu budynku, rano są jednak w swoich łóżka. Dziwił się i śledził nasze ruchy, a miał w tym, jak się miało okazać, ukryty cel. Śledząc wykrył uchylone okno. Pewnego wieczoru stwierdziwszy, że szczególnie wielu praktykantów opuściło ośrodek, około „godziny policyjnej”, po zgaszeniu świateł usiadł na schodach nieco schowany za filarem i sącząc jakiś koniaczek czekał na przestępców. Pierwszy przestępca po otwarciu uchylonego okna, mozolnym wspięciu się na półpiętro i wejściu do budynku wpadł prosto w ramiona pana doktora Kalisza. Ten stojąc z szachami w ręce z groźną miną obrugał delikwenta strasząc ostrymi konsekwencjami do niezaliczenia praktyki, a na jego nieskładne tłumaczenia z niewinną miną zaproponował partię szachów i amnestię, pod wszakże jednym warunkiem, jej wygrania. Trafił na grającego. Partię rozegrano na schodach, a widzami byli następni delikwenci korzystający z tej samej drogi powrotu. Kolega partii nie wygrał, bo szanse wygrania z panem Kaliszem były raczej nikłe, ale po wyrażeniu zgody na kolejne partie dostał rozgrzeszanie. Droga powrotu z szachami stała się tradycją.
Wizyta studentów z Freibergu
Było to jedno z ciekawszych acz nie rozrywkowych zdarzeń tej praktyki. Zjechała do naszego ośrodka grupa studentów z Akademii Górniczej we Freibergu. Dla większości z nas było to pierwsze zetknięcie z obcokrajowcami i pierwsza okazja do konfrontacji z inną, niż nasza krajowa, rzeczywistością. Wprawdzie nasi goście byli obywatelami kraju należącego do tego samego co my obozu „zaprzyjaźnionych krajów socjalizmu i postępu”, ale znalezienie wspólnego języka nie było łatwe. I nie tylko o barierę językową tu chodziło. Wielu z nas znało w jakimś choćby minimalnym zakresie niemiecki. Zarówno „My” jak i „Oni” uczyliśmy się języka rosyjskiego. Próby nawiązywania kontaktów były jednak z początku bezowocne.
Dopiero Wspólny „bankiet” na cześć gości rozwiązał nieco języki. Mogliśmy wymienić informacje na temat miejsca zamieszkania, poznać swoje imiona, a nawet wymienić się adresami. Jednak jakiekolwiek pytania na temat zarobków, warunków życia, skutków wojny, zbywane były milczeniem. Wręcz wywoływały popłoch na twarzach rozmówców. Widać było, że granice swobody wypowiedzi obywateli Niemieckiej Republiki Demokratycznej zostały ściśle określone, a nad poprawnością czuwają niewidzialne „duchy” tej demokracji.
Wśród polskich opiekunów niemieckiej wycieczki też pewnie byli „niewidzialni” czuwający nad naszą poprawnością ideologiczną, jednak wyczuwalny zakres swobody nie krępował naszych zachowań w sposób tak absurdalny jak to gołym okiem widać było w zachowaniu naszych gości.
My żyliśmy przecież w najweselszym baraku obozu socjalistycznego. Wśród innych baraków, w których ponurość i tragizm zniewolenia można było jednak stopniować w dość rozległej skali, czego dziś nie chcą dostrzec, docenić surowi sędziowie historii PRL i zapiekli tropiciele agentury.
Walka o miejsce pracy
Miejsc pracy wtedy starczało dla wszystkich. Podaż wręcz przekraczała popyt. Tworzono je nawet na zamówienie nie bacząc na ich sens ekonomiczny.
A jednak tytuł, choć sens jego trzeba wziąć w cudzysłów, bo dotyczył tylko naszej wakacyjnej praktyki, mówi prawdę. Byliśmy tak w swoich zajęciach zaangażowani, iż zdarzało się, że dwie lub nawet trzy grupy usiłowały równocześnie zająć stanowisko pomiarowe. Powód był zresztą prozaiczny. Kto szybciej skończył pomiary ten miał więcej czasu wolnego. Którejś soboty moja grupa wykonywała triangulację stolikową. Właśnie pozostało nam jedno stanowisko do skończenia tego tematu. Należało przejść na południową stronę Dunajca i wdrapać się dość wysoko na stok wzgórza.
Byliśmy chyba w połowie tego stoku kiedy zobaczyliśmy zmierzającą do tego samego celu grupę kolegów. Ambicja i możliwość wydłużenia czasu wolnego wyzwoliła w nas rządzę rywalizacji o to kto pierwszy. Ruszyliśmy do ataku niosąc mnóstwo sprzętu, ostro pod górę rwaliśmy ile sił w nogach i płucach. Ja z dziennego przydziału niosłem na plecach ciężki i nieporęczny statyw. Kiedy już, już mieliśmy osiągnąć upragnioną przewagę nad równie zdeterminowanymi kolegami, odwróciwszy głowę w celu skontrolowania sytuacji potknąłem się i noga niesionego statywu utkwiła głęboko w moim udzie. To był koniec naszej „walki o miejsce pracy”. Polała się krew. Koledzy jęli ją tamować, a wreszcie zawiązawszy ranę jakąś podręczną szmatą przestraszeni uznali, że lepsze będzie przeniesienie mnie w dół stoku do lekarza. Lekarz obmył ranę, zdezynfekował, zapakował udo w bandaże i co najgorsze zaaplikował surowicę. Kilka następnych dni przeleżałem w łóżku z gorączką i w podłym samopoczuciu. Na dodatek wszystkiego złego zostałem uznany za symulanta, który woli leżeć w łóżku zamiast odrabiać praktykę. Tymczasem cudowne lato aż zapraszało w plener i im dłużej leżałem tym bardziej chciałem wyjść z kolegami i tym podlej się czułem.
Den In dostaje nadpłatę stypendium
Den In to był nasz studencki koleżka co wprawdzie nie „w Afryce mieszkał”, ale z równie albo jeszcze bardziej egzotycznych stron pochodził. Był to Koreańczyk z Korei Północnej, kraju dopiero co doświadczonego okrutną wojną, którego społeczeństwo już wtedy poddawane było skutecznemu praniu mózgów. Skutek u naszego przyjaciela z Korei był taki, że nie mógł on odżałować faktu, iż jego brat został skierowany na studia do ZSSR, kraju przodującego komunizmu, miodem i mlekiem płynącego, a on tylko do Polski. Opowiadał nam też z dużym przekonaniem jak to po realizacji planu pięcioletniego Korea Północna, bogata i internacjonalistyczna będzie wysypywać ryż na granicy z Koreą Południową, aby zaspokoić głód współbraci żyjących w kapitalistycznym wyzysku. Co z tego wynikło wszyscy dzisiaj widzimy, a i Inek szybko się edukował i z dystansem zaczynał traktować przywiezione z kraju przekonania. Mimo swojego żalu o to, że do Polski, a nie do Kraju Rad ojczyzna go wysłała, szybko nawiązał przyjaźnie i nabierał naszych studenckich zwyczajów.
Kiedy dostał nadpłatę (co zdarzyło się w trakcie opisywanej praktyki) podwyższonego stypendium w kwocie dość znacznej jak na studenckie kieszenie postanowił nas ugości, czyli zorganizował oblewanie. Uczta nie mogła się oczywiście odbyć w naszej siedzibie, Granicie. Wymyśliliśmy więc, że odpowiednim miejscem będzie nabrzeże Dunajca w miejscu, gdzie składowano spławiane sągi drzewa. Inek wraz z kilku kolegami udał się do miejscowego sklepu GS i dokonał zaopatrzenia w postaci sporej liczby butelek wina o swojskiej nazwie „Trzy Korony” oraz zagrychy składającej się z tego co akurat było dostępne, więc z pewnością nie były to luksusy. Rozsiedliśmy się na pniach sosen i uczta się zaczęła. Był obecny prawie cały skład osobowy sekcji geodezji górniczej naszego roku. Nie pamiętam czy piliśmy z butelek, czy z jakichś naczyń „pożyczonych” z miejscowej knajpy. Nie było to jednak problemem. Szybko nabieraliśmy wigoru. W eter popłynęły coraz głośniejsze śpiewy z akompaniamentem gitary w wykonaniu Józia i powtarzającą się piosenką, której kilka słów zapamiętałem, a która stała się prawie hymnem tej praktyki. „Dżon miał rację Dżon nie chcemy żon ani kochanek…” – oto kilka jej słów. Im słońce było bliżej zachodu i mniej było butelek w aktówce tym na sągach drzewa było głośniej i weselej.
Kiedy zaś słoneczko jęło za wzgórza okoliczne się chować i zmierzch zaczął krajobraz przykrywać nastąpiła kulminacja pomysłów na zabawę. Ktoś z nas, nie pomnę czy In, czy ktoś inny, wpadł na genialny pomysł, którego zaczynem był upał wzmożony oparami wina i bliskość Dunajca, którego wody z pewnością mogły służyć za ochłodę. „Genialność” pomysłu polegała zaś na tym, że mieliśmy gęsiego, w ubraniach, wejść w wody Dunajca i iść jego rwącym w tym miejscu nurtem po dnie do momentu kiedy pierwsza głowa zniknie pod wodą. Nikt w tej atmosferze podwyższonego stanu adrenaliny nie zauważył w pomyśle ani odrobiny braku rozsądku.
Zmierzch zlewał się już z kolorem wody i tylko most na Dunajcu okazywał jeszcze swą ciemniejszą sylwetkę. Weszliśmy więc jako się rzekło gęsiego. Na czele bohater wieczoru Den In, a tuż za nim gromada kilkunastu chłopaków wpatrzonych w most, wrzeszczących ostatnie strofy piosenki „Płonie ognisko w lesie”. Wnet w nurcie wody ostygł nasz „winny” zapał i jeden z kolegów nagle otrzeźwiawszy krzyknął: gdzie In? Ina nie było widać, a nas ogarnęło przerażenie. Ponieważ szliśmy ukosem w kierunku środka nurtu rzeki i w kierunku mostu, gdzie woda była najgłębsza, najniższy z nas i najbliższy głębi, zrealizował właśnie kulminacyjny punkt programu zabawy. Coś po krzyku zabulgotało i sylwetka naszego fundatora zaczęła się wyłaniać z otchłani wody i ciemności. Czy to z rozsądku, czy z przypadku Inek znalazłszy się pod wodą i usłyszawszy ów krzyk zabulgotał chcąc nam dać sygnał o miejscu swojej obecności, a następnie skręcił w prawo w kierunku brzegu, gdzie dno szybko się podnosiło i jak nagle zniknął tak nagle objawił się ociekający wodą i zmarznięty. Cała gromada dopiero co rozochoconych kolegów błyskawicznie wyskoczyła z wody i bez słowa, oszołomiona swoją głupią brawurą i możliwymi jej konsekwencjami, ruszyła do domu. Dopiero następnego dnia rano odszukaliśmy teczkę Ina i zebraliśmy puste butelki.
Biała sala
Następnego dnia po owych ekscesach zakończonych kąpielą w lodowatej wodzie Dunajca, nastąpił ciąg dalszy wydawania stypendium Den Ina. Tym razem pomysł i realizacja zabawy były z rodzaju ekskluzywnych. Powziąwszy skądś wiadomości o znanej restauracji stanowiącej ozdobę sąsiadującego z Krościenkiem kurortu, Inek postanowił zabłysnąć i zaprosił całe towarzystwo do „Białej Sali” w Szczawnicy. Sam lokal, nieznana większości z nas Szczawnica oraz menu restauracji zrobiły wielkie wrażenie i podziałały onieśmielająco na dość nieobytych młodzieńców. Co jedliśmy i co piliśmy tego pewnie nikt nie zapamiętał, bo i całe wydarzenie dawno zapadłoby w mroki niepamięci, gdyby nie to, co stało się na koniec libacji, a właściwie wczesnym rankiem dnia następnego.
Biesiadowaliśmy długo, do późnego wieczora. Z czupryn biesiadników kurzyło się jak nie przymierzając z ogolonych głów żołdaków Kmicica opisanych w „Potopie”. Wreszcie zmęczeni z perspektywą kilkukilometrowego marszu powrotnego zaczęliśmy myśleć o opuszczeniu miłego lokalu. Poszukiwania kelnerki w celu zapłacenia rachunku, jak to często wówczas bywało nie przynosiły pożądanego skutku. Czas upływał, alkohol się uaktywniał, a kelnerka przepadła. Wreszcie zdenerwowanie lekceważeniem naszych pieniędzy i brakiem zajęcia po zakończonej konsumpcji spowodowało, że wśród śmiechów i bezładnej rozmowy zrodził się pomysł zakończenia imprezy i dania nauczki kelnerce. Nasz kolega Roman zaproponował mianowicie opuszczenie gościnnej „Białej Sali” bez zapłacenia rachunku. Propozycja została bezkrytycznie i z radosnym aplauzem przyjęta. Jak poprzedniego dnia gęsiego do Dunajca, tak dziś gęsiego daliśmy nura w ciemność wieczoru i z pijackim śpiewem nie niepokojeni przez nikogo wróciliśmy do Krościenka. Granit jeszcze otwarty przyjął nas spokojnie razem z bożkiem snu Morfeuszem. Podwójnie zmęczeni pozasypialiśmy tak szybko, że w głowie żadnego z nas nie zdążyła zagościć myśl o możliwych skutkach popełnionego czynu.
Rano skoro świt wpadła na podwórko, na rowerze, zdyszana kelnerka z „Białej Sali”. Narobiła rabanu głośno domagając się widzenia z „dyrektorem ośrodka”. Po dłuższej chwili zjawił się zaspany dr Kalisz. Uspokoił zdenerwowaną dziewczynę, uporządkował potok jej chaotycznych słów w ciąg logicznych zdań i słuchając wpadał w coraz to większe osłupienie. Kiedy wreszcie dotarło do niego co nabroili jego podopieczni i zlokalizował winowajcę na podstawie prostego opisu wzrostu, karnacji i skośnych oczu wrzasnął tak, że jego głos dotarł pewnie na szczyt Trzech Koron: „Den In do mnie!”. Szyby w oknach zadrżały, ale Inek spał snem kamiennym nieświadom przykrości, która czekała za oknem. Dopiero, któryś kolejny gromki wrzask pana doktora postawił Ina na baczność. Pół ubrany, zdezorientowany, bosy i ze spodniami częściowo trzymanymi w rękach wypadł z pokoju, zbiegł po schodach do holu, gdzie wściekły z rozwichrzoną czupryną stał dr Kalisz. Stali tak na przeciw siebie przez chwilę, aż ochłonąwszy nieco ze złości dr Kalisz już spokojnie acz zachrypłem głosem powiedział. „In. Na dworze stoi kelnerka z „Białej Sali”. Wiesz co masz zrobić?” Po czym pozostawiwszy na środku holu kompletnie zdumionego Koreańczyka, zdegustowany nieuczciwością i bezdenną głupotą swoich podopiecznych odwrócił się na pięcie i odszedł.
Nasz biedny sponsor stał jeszcze przez chwilę zanim dotarł do jego koreańskiej świadomości sens dziwnego nawet w jego rodzimym języku, a wydanego przecież po polsku polecenia, po czym jak błysk pioruna dotarły do jego mało jeszcze sprawnego mózgu zdarzenia z wczorajszej uczty. In poczerwieniał, co uwidoczniło się nawet pod śniadą karnacją jego twarzy, pobiegł skacząc po trzy schody do pokoju po pieniądze i równie rączo wrócił na podwórze, gdzie ciągle stała prawie płacząc kelnerka. Ujrzawszy Ina z pieniędzmi w ręku z uśmiechem podała mu rachunek wymieniając równocześnie należną kwotę. Ten zapłacił i ukłoniwszy się powiedział „psieprasiam”, po czym zdesperowany zniknął z jej pola widzenia.
Kelnerka zadowolona wsiadła na rower i odjechała. Incydent się na tym zakończył. Nie było doniesienia o przestępstwie, ani konsekwencji ze strony kierownictwa praktyki. Kierownik dr Kalisz w dobroci serca uznał nasz wyczyn za efekt pijackiej głupoty i więcej do niego nie wracał. My, uczestnicy i inicjatorzy mieliśmy co rozważać przez następne dni. Pomijając kwestie moralne, samo pominięcie w naszym rozumowaniu faktu, iż adres sprawców był wypisany na twarzy Ina świadczy bowiem o naszej bezdennej głupocie nawet jeśli jako okoliczność łagodzącą przyjmie się nasz stan „po spożyciu”.
Po latach
Niektórzy z kolegów jeszcze przez wiele lat utrzymywali kontakty korespondencyjne z przemiłym kolegą z dalekiej komunistycznej Korei. Podczas gdy u nas uścisk ustrojowy stawał się z latami lżejszy, u nich było coraz gorzej. Wynikało to zarówno z informacji środków masowego przekazu, jak i ze zmieniającego się charakteru kontaktów z Inem. Zmieniała się częstotliwość wymiany listów i charakter korespondencji. Listy pisane z początku otwartym tekstem stawały się coraz bardziej schematyczne, zdawkowe i pokrętne aż w końcu zaczęły przychodzić ze znamionami otwierania i cenzury. Listy kolegów do Ina w świetle jego odpowiedzi stawały się dla niego balastem. W końcu korespondencja się urwała. Było to dla nas niezrozumiałe. In pochodził z zasłużonej dla reżimu rodziny. Ojciec lekarz z wykształcenia był nawet przez jakiś czas ministrem zdrowia. Sądziliśmy, że z wykształceniem w Polsce In zrobi w swoim kraju szybką karierę.
Nic jednak na to nie wskazywało. Cisza w kontaktach wzbudzała raczej podejrzenia, że polskie wykształcenie stało się dla Ina obciążeniem. Szczególnie w świetle przemian po polskim październiku pobyt w tym kraju mógł być odbierany przez władze Korei Północnej jako niepożądany politycznie.
Tymczasem pod koniec lat siedemdziesiątych nadszedł list, w którym Inek informował kolegów, że będzie w Polsce, prosił o spotkanie oraz dawał do zrozumienia, iż liczy na pomoc w dokonaniu jakichś zakupów.
Do spotkania doszło. Okazało się, że In jest członkiem jakiejś delegacji gospodarczej, o której charakterze nie wiele można się było dowiedzieć ze względu na towarzyszącego mu stale „kolegę”. W jego obecności zaś o sprawach służbowych ani o żadnych problemach życia w Korei rozmawiać nie chciał. W sprawie zakupów „marzeniem” Ina była pralka i lodówka. Realizacja „marzenia” stanęła jednak pod znakiem zapytania ze względów finansowych. Nie było go na taki wydatek stać.
Koledzy postanowili więc nie tylko dołożyć starań by zakupu w naszych warunkach braku wszystkiego dokonać, ale również wspólnie go sfinansować i przekazać jako prezent.
Den In był później w Polsce jeszcze kilka razy. Do spotkania z kolegami z uczelni doszło zaś raz tyko. Było to spotkanie smutne. In był prawie bez zębów, wyniszczony, a w spotkaniu towarzyszył mu oficjalnie „ochroniarz”, który go na krok nie opuszczał. Inowi ledwo udało się przemycić prośbę o kupno maszyny do szycia, mającej służyć jego żonie do „dorobienia” w tragicznej sytuacji finansowej. Warunkiem umożliwiającym Inowi przyjęcie prezentu był wszakoż taki sam prezent dla „ochroniarza”. Tak się stało. Po czym kontakty urwały się na zawsze.
Październik 1956
Od wczesnej wiosny w polityce wrzało. W lutym radziecki zjazd partyjny zamącił w istniejącym status quo komunistycznej ideologii wyznawanej przez władze „bratnich” państw od czasów II wojny. Kult jednostki, a głównie Stalina, wydawał się instytucją nie do złamania, składnikiem ideologii komunistycznej właśnie.
Ludzie płakali – niektórzy szczerze – nawet po jego śmierci, kiedy brak łez na twarzy nie groził już uznaniem za wroga ludu i wysłaniem na żer białych niedźwiedzi.
Wbrew intencjom autora tego swoistego puczu, którego celem było zabezpieczenie interesów, a może i życia najbliższego partyjnego otoczenia w atmosferze walki o władzę po dyktatorze, „mleko rozlało się” jednak szerzej. Wielu obywateli satelickich republik socjalistycznych uznało wystąpienie Chruszczowa i przejęcie przez niego władzy na Kremlu za oznakę korzystnej zmiany. Jak konie po zmianie furmana i poluzowaniu cugli jęli próbować ile luzu da się bez awarii wykorzystać.
W takiej politycznej aurze rozpoczęliśmy drugi rok studiów. Początek roku sprzyjał raczej leniuchowaniu i weekend owym odwiedzinom w domach rodzinnych, a przy okazji utrwalaniem wakacyjnych znajomości i załatwianiem spraw życiowych przed zimowym okresem wzmożonej nauki. Ten poniedziałek był właśnie dniem powrotów. Zajęcia na uczelni zaczynały się na naszym roku w poniedziałki w porze popołudniowej. Wracaliśmy więc porannymi pociągami. Na dworcu w Krakowie wsiadało się w autobus komunikacji miejskiej i wysiadało tuż obok głównego wejścia do budynku Akademii Górniczo Hutniczej.
W tym dniu wysiadło wyjątkowo dużo studentów, którzy wracali z domów z okolicy Katowic. Po opuszczeniu autobusu zaskoczył nas tłum zgromadzony u wejścia do akademii. Studenci stali stłoczeni na schodach i chodniku. Na szczycie schodów ktoś przemawiał, a jego słowa coraz to przerywały okrzyki aprobaty na przemian z oklaskami. Cały wysyp z autobusu, z bagażami, powiększył liczbę zgromadzonych. Ciekawi powodu mieszaliśmy się z uczestnikami spotkania, nasłuchiwali i usiłowali pytać sąsiadów. Tłum, nie wiadomo czy celowo zorganizowany, rósł teraz spontanicznie. Szybko też dotarł do naszej świadomości powód tego wiecu. Coraz częściej padały z mównicy i z tłumu słowa o przyjaźni polsko węgierskiej, skandowano powiedzenie „Polak, Węgier dwa bratanki”, słychać było wezwania do pomocy napadniętym braciom. Z mównicy padały informacje o tym, że sowieckie czołgi wkroczyły do Budapesztu, a tłum coraz zapalczywiej skandował „precz z sowietami, niech żyją Węgry”. Pięści studentów poszły w górę. Temperatura rosła. Zebrani zaczęli żądać wydania broni. Wyciągnięte w kierunku mównicy ręce wskazywały do kogo były adresowane. Przy mównicy stał dowódca studium wojskowego, który właśnie zaczynał przemawiać. Jego słowa utonęły jednak w totalnym krzyku. Nagle wszystkie głowy zgromadzonych odwróciły się w kierunku skąd narastał szybko łomot i warkot motorów. To od strony mostu Dębnickiego nadjeżdżała kolumna pojazdów pancernych. Czołówka jej dojechała do ul. Karmelickiej w stronę mostu Dębnickiego. Tłum zamarł na chwilę z zaskoczenia. Oto mieliśmy „braci sowietów” na wyciągnięcie ręki na drugiej jezdni Alei Trzech Wieszczów. Motory w kolumnie pancernej pozostały włączone, a wieżyczki pojazdów pancernych z charakterystycznym chrobotem zaczęły się zwracać w naszym kierunku. Wyglądało to groźnie i mogło się zdawać, iż tłum rozpierzchnie się w panice wzajemnie tratując. Tymczasem cisza trwała krótko. Wrzask w tłumie zgromadzonych studentów jak nagle się skończył tak szybko teraz osiągnął apogeum. Słowa „precz z sowietami” przeplatały się ze skandowanym żądaniem „dajcie broń, dajcie broń, dajcie broń…” Stan napięcia narastał. Studenci stojący blisko jezdni zaczęli wyrywać kostki bruku. Od tragedii mogły nas dzielić minuty. Na drugiej jezdni w swoich stalowych pudłach czekali ruscy. Czekali na prowokację, choćby rzut kostką brukową, która dawała okazję do zdławienia i polskiego, rodzącego się właśnie buntu. Na mównicy, w samą porę, używając megafonu przedarł się przez gęstniejącą wrzawę głos zastępcy komendanta studium wojskowego, który skrajnie zaniepokojony, spokojnie, lecz stanowczo przemówił do studentów. Dzięki zdobytemu wśród nich autorytetowi udało mu się przemówić do rozsądku rozbuchanych głów. Zwrócił uwagę na widoczne jak na dłoni zagrożenie, przedstawił możliwe skutki rosyjskiej prowokacji i postarał się odwrócić uwagę zebranych od pancernej kolumny. Za pretekst posłużyła informacja o kłamliwej roli prasy, która nie informuje społeczeństwa o prawdziwych przyczynach sytuacji na Węgrzech i w kraju, lecz powiela propagandę interpretującą rzeczywistość według linii partii. Następnie zaapelował, by studenci w spokojnym pochodzie przeszli pod redakcję Gazety Krakowskiej, by tam przedłożyć w imieniu społeczeństwa swoje postulaty i spalić symbolicznie dzienny nakład gazety. Po tych słowach tłum kierowany ciągle przez zastępcę szefa studium wojskowego uformował się w karną kolumnę czwórkową. Na czele stanął jej sprawca. Śpiewając patriotyczne pieśni kolumna formowana w marszu ruszyła w ulicę stanowiącą przedłużenie ul. Reymonta, przecięła Aleję Mickiewicza i wykorzystując lukę w kolumnie pancernej, lekceważąc ją, skierowała się w kierunku rynku i dalej pod siedzibę redakcji gazety. Zebrany tłum powiększony o napotkanych przechodniów wypełnił plac przed redakcją, skandując swoje żądania wywołał do okien dziennikarzy, którzy przyjęli je z aplauzem. Odezwały się oklaski i posypały na bruk gazety, które studenci ułożyli w stos i symbolicznie podpalili. Straży ogniowej nie było.
Tymczasem w Alejach zawiedziona dywizja pancerna „bratniej pomocy” zwinęła szyki i opuściła granice Krakowa.
Tak skończył się incydent, który mógł się łatwo stać krwawym poniedziałkiem w Krakowie i zarzewiem pacyfikacji rozwijających się dążeń wolnościowych w Polsce, mógł utopić „polski październik”.
A na marginesie krótka refleksja z październikowych dni 2007 roku. Odpoczywając w swoim domku nad cudownym jeziorem Mausz, oglądaliśmy z żoną telewizyjne refleksje z tamtych wydarzeń i z prowadzonej później na ten temat rozmowy dowiedzieliśmy się wzajemnie, że oboje, nie znając się, wysiedliśmy przed akademią z tego samego autobusu i z walizką w ręce braliśmy udział w opisanych wyżej wydarzeniach.
Sierżant Drabik i profesor…
Sierżant Drabik
Studium Wojskowe, jak powszechnie wiadomo, było najważniejszym przedmiotem akademickim w ówczesnych czasach radosnej twórczości, niezależnie od kierunku studiów. Najważniejszym zaś przedmiotem w tej branży musztra, która miała z „gnuśnego i nierozgarniętego” studenta stworzyć obrońcę socjalistycznej ojczyzny, a najważniejszą szarżą sierżant – wychowawca i intelektualny partner tegoż studenta na drodze do założonej, patriotycznej indoktrynacji.
Naszym nauczycielem patriotyzmu żołnierskiego był znany na całej akademii sierżant Drabik.
Bohater narodowy co to przebywszy w latach II wojny na piechotę drogę ze wschodu na zachód, od Lenino do Berlina, i osiadłszy w ziemi swoich ojców, być może Polaków, nawet zasłużonych w którymś z wielu przegranych powstań narodowych i wywiezionych w kibitkach w kierunku odwrotnym, teraz uważał się za uprawnionego w odwecie za doznane na wschodzie upodlenia jego i jego przodków traktować nas studentów jak bolszewicy traktowali wrogów ludu. Uwielbiał prowadzić z nami musztrę w prostokącie ograniczonym budynkiem gmachu głównego AGH, blokiem A-1, drogą wewnętrzną graniczącą z parkiem krakowskim i ulicą Reymonta. Jedyną zaś przyczyną upodobania sobie tego miejsca była bliskość ruchliwej ul. Reymonta. Był początek 1956 roku. Roku brzemiennego w ważne wydarzenia, które i naszego sierżanta miały w przyszłości dotkliwie doświadczyć. Tymczasem jednak nic nie wskazywało na późniejszy przebieg wydarzeń. Sierżant Drabik czuł się mocno osadzony w panującym stalinowskim porządku społecznym. Swoje miejsce na ziemi traktował jako poletko, nad którym dano mu władzę absolutną, dano możliwość jej okazania przez upodlanie tej władzy podległych. Być może małe doświadczalne poletko na drodze do ważniejszych zadań na innym polu? Każdego poniedziałku, począwszy od drugiego semestru tutaj, nasz Sierżant zyskiwał pełnię władzy nad studentami pierwszego roku wydziału geodezji górniczej i górnictwa. Z jednej strony my jeszcze nieco zahukani, w za długich szynelach pewnie z demobilu drugiej ojczyźnianej. Z drugiej On w chwale frontowej drogi przebytej w czasach tejże ojczyźnianej. Też w szynelu, ale dopasowanym do wzrostu i tuszy. Z upodobaniem wydawał gromkie rozkazy: Padnij! Powstań! Wstajesz, jak ze starej baby! Kładziesz się jak baba w ciąży! Co tydzień narażał się tak niejednej grupie młodych „gniewnych”, którzy ugryźć wprawdzie nie mogli, ale szczekania zabronić im nie był w stanie żaden system. Złośliwe kawały na jego temat krążyły po akademii, więc i do Studium Wojskowego docierały, a wraz z nimi opinie charakteryzujące fachowość i kulturę obywatela Drabika, jako „towarzysza wychowawcę” i „specjalistę od najważniejszej dyscypliny nauk wojskowych – musztry”. Kiedy Październik zaczął nabierać rumieńców, odwilż stawała się politycznym faktem, a w studenckim środowisku zaczęło wrzeć, towarzysz Drabik okazał się w pełni świadom uczuć jakimi darzą go podopieczni i osobą niezwykle wrażliwą, szczególnie w zakresie własnego interesu. Nagle uwierzył, że jego los może zależeć od zwykłego poniewieranego studenta. I oto ten ordynarny sierżant na kolejnych zajęciach studium wojskowego zmienił się nagle w potulnego, gotowego nieba przychylić lekceważonym do niedawna szeregowcom. Zamiast normalnej połajanki na oczach mieszkańców Krakowa zaproponował nam ćwiczenia na „polach cygańskich”. Podjechał wojskowy „zis”. Na komendę zajęliśmy miejsca.
Przewiezieni „zisem” z demobilu spodziewaliśmy się wycisku przy kopaniu rowów strzeleckich, gdy tymczasem po tradycyjnym „w dwuszeregu zbiórka! Bacznośśśść! Spoczniiiij!”, zamiast padnij zabrzmiało – „roooozejść się” – po czym sierżant Drabik dodając – „wolno palić” – zebrał towarzystwo w cieniu krzaków na skarpie starego okopu, poczęstował palących papierosami i po słowach „wolno palić” przystąpił do wygłaszania monologu. „Wiecie – zwrócił się do nas – każdy z nas ma swoje zadania do wykonania, wasze to nauka, a moje nauczyć was drylu wojskowego, który jako przyszli oficerowie będziecie przekazywać żołnierzom. Może się wam naraziłem surowym drylem i odzywkami, ale im więcej potu na ćwiczeniach tym mniej krwi na wojnie. Ja jestem człowiek prosty, od młodego w wojsku, żadnej szkoły nie kończyłem i niczego innego robić nie umiem. Nigdy nie robiłem niczego złośliwie. Teraz łatwo kogoś skrzywdzić. Nowe władze, nowe porządki od wszystkich żądają…” Trwało to jakąś chwilę, po czym sierżant zamilkł smutny i nie doczekawszy się reakcji studentów dodał jeszcze, że liczy na to, że nie damy go skrzywdzić. Bez regulaminowych rozkazów kazał nam się załadować na ciężarówkę i odwiózłszy pod akademię zwolnił z dalszych zajęć. Smutno było patrzyć jak ten butny sierżant maleje w oddali nie tylko z przyczyn wynikających z zasad perspektywy. Okazało się, że było to ostatnie spotkanie z sierżantem Drabikiem. Po wakacjach zobaczyliśmy go, smołującego dach jednego z budynków uczelni. Zwolniono go ze Studium Wojskowego, ale krzywdy nie zaznał zatrudniony przy pracach zgodnych z kwalifikacjami.
Profesor ekonomii politycznej Bolesław Kłapkowski.
Co może łączyć nazwisko sierżanta Drabika i prof. ekonomii politycznej B. Kłapkowskiego? Pozornie nic poza miejscem pracy – Akademią Górniczo-Hutniczą w Krakowie. Wbrew pozorom jest coś co ich łączy i pozwala spiąć wspomnienia z ich udziałem jedną klamrą. Jest to wspólna dla obu cecha – nadgorliwość ustrojowa.
Pan profesor prowadził wykłady z ekonomii politycznej wspólne dla studentów drugiego roku dwóch wydziałów, Górniczego i Geodezji Górniczej. Ze względu na liczbę, kilkuset studentów, wykłady odbywały się w budynku głównym w dużej amfiteatralnej sali. Rozpoczynały się o bardzo wczesnej godzinie i nie budziły entuzjazmu słuchaczy zarówno z powodu tematyki jak i pory. Studenci nie lubią wcześnie wstawać i nie kochają przedmiotów odległych od kierunku studiów. Frekwencja na wykładach ekonomii politycznej nie zapowiadała się więc imponująco. Na dodatek pan profesor prowadził wykłady nerwowo i chaotycznie. Od pierwszego wykładu konsekwentnie dawał też do zrozumienia, że jest to najważniejszy wykład w programie uczelni i jego lekceważenie będzie piętnowane i uważane za postawę antysocjalistyczną upoważniającą nawet do relegowania studenta. Szantaż ten nie budził entuzjazmu studentów, ale stopniowo przynosił zaplanowane skutki. Frekwencja na wykładach wzrastała.
Proporcjonalnie rosła też jednak liczba spóźnialskich. Profesor szalał. Po słownych połajankach rozpoczął notowanie spóźnialskich grożąc konsekwencjami ostatecznymi. Nie ograniczało to liczby spóźnień, ale zmieniło taktykę studentów. Po pierwszych wpadkach studenci zaczęli się gromadzić pod drzwiami auli i na sygnał wpadali do sali na poziomie podestu wykładowcy, by następnie w różnych miejscach wyłaniać się prawie równocześnie w ławkach, wdrapawszy się do nich od spodu, wywołując zamieszanie w głowie polującego na winowajców profesora. Powtarzało się to przez pierwsze pół godziny wykładu kilkakrotnie. Profesor wpadał w szał, wzywał upatrzone osoby do wstania i podania nazwisk. Jedynym skutkiem było oczywiście kategoryczne zaprzeczenie wywołanych, a dowodów spóźnienia pan profesor nie posiadał, bo zapamiętanie w tym zamieszaniu, gdzie się jaki spóźnialski wyłonił było absolutnie niemożliwe nawet dla profesora „najuczeńszej z nauk”, ekonomii politycznej w socjalistycznym wydaniu. Były i owszem ofiary prześladowane następnie w czasie zaliczeń i egzaminów, ale z powodu braku pewności profesora nie prowadzące do sankcji ostatecznych. Tak się działo do października 1956 roku kiedy to wiatr historii zachwiał niektórymi dogmatami. Pan profesor jak sierżant Drabik spuścił z tonu, przestał ścigać spóźnialskich i sprawdzać listę obecności na wykładach, co się również przedtem zdarzało. Stał się jeszcze bardziej nerwowy i całkiem niepewny siebie, a zupełnie zadziwił słuchaczy kiedy począł się kłaniać studentom spotkanym w stołówce, w której się i on stołował, uchylając kapelusza z naprawdę głębokim ukłonem. To samo tchórzostwo spowodowane świadomością niegodziwych lub asekuranckich zachowań w okresie poprzedzającym wydarzenia październikowe 1956 roku i obawą o swoją synekurę w obliczu możliwych, a nieznanych zdarzeń.
Obawy pana profesora podobnie jak sierżanta Drabika okazały się uzasadnione. Odwilż, choć tylko chwilowa, wymiotła ekonomię polityczną z programu nauczania. Profesor stracił katedrę (przynajmniej chwilowo), studenci cotygodniowy kabarecik, socjalizm zmienił nieco swoją fasadę, by odwrócić uwagę społeczeństwa i poprawić nastroje, ale im dalej było od październikowego entuzjazmu mas, tym rzeka ustroju szybciej i brutalniej wracała do starego koryta, mimo rozmytych nieco skarp wyraźnie zaznaczając swój niedemokratyczny charakter.
Studium wojskowe
To był najbardziej socrealistyczny przedmiot czasu naszych studiów i najlepiej odzwierciedlający powiedzenie „najweselszy barak naszego obozu”, tyczące wprawdzie całej Polski tamtych czasów, ale stanowiące dobre zwierciadło i tego fragmentu naszego studenckiego życia. Biło w tym względzie na głowę nawet ekonomię polityczną.
Składał się na ten obraz cały splot okoliczności. Dobór kadry, jej kwalifikacje, program nauczania, „funkcje” dodatkowo pełnione wobec studentów uczestniczących w zajęciach, język, a nawet zaserwowane nam umundurowanie. Drelichowe mundury i przydługie szynele, jak z armii kościuszkowskiej nie dodawały nam urody, a poziom nauczania wojskowego nie wiele pewnie odbiegał od prezentowanego w szkole podoficerskiej pod Riazaniem. Słownictwo dostosowane raczej do poborowych niż studentów wyższej uczelni i schematyczny poziom wiedzy wojskowej dawały często zaskakujące efekty.
Wykład
Pamiętam pewien wykład z instrukcji strzelania artyleryjskiego prowadzony dla studentów kilku wydziałów przez jakiegoś kapitana studium wojskowego. Tematem były materiały wybuchowe. Kiedy była mowa o prochu strzelniczym w formie rurek, stosowanym w pociskach artyleryjskich, wykładowca stwierdził, że przecinając rurki na krótsze odcinki zwiększa się objętość prochu i zmniejsza jego powierzchnię styku z powietrzem. Dla studentów była to oczywista herezja. Podniosło się sporo rąk na sali, a brak reakcji wykładowcy spowodował narastający szmer, który bardzo szybko zagłuszył słowa wykładowcy. Wtedy z braku innego wyjścia kapitan wrzasnął coś na temat nieregulaminowego zachowania i łaskawie dopuścił kogoś do głosu. Po stwierdzeniu przez studenta, że wskutek podziału rurki prochu to objętość się zmniejsza, a zwiększa powierzchnia styku z powietrzem, bo i o to w tej operacji chodzi dla zwiększenia skuteczności wybuchu. Pan kapitan na chwilę zaniemówił. Następnie przeczytał w skupieniu fragment swoich notatek po czym dobitnie stwierdził, że student oczywiście się myli, bo instrukcja strzelania artyleryjskiego rozstrzyga tak jak przedstawił to wykładowca.
Na sali wybuchła burza, harmider nie do opisania las rąk, przekrzykiwanie się i salwy śmiechu. Wykładowca zbaraniał. Zwątpił we wszechwiedzę instrukcji, a może w swoją umiejętność czytania, wobec tego masowego protestu chłopaków bądź co bądź uczących się fizyki i matematyki. Następnie zebrał się w sobie i zrobił to co wojskowy w tej sytuacji jedynego mógł zrobić. Wrzasnął baczność! Ogłosił półgodzinną przerwę i obiecał wyjaśnić sprawę. Po przerwie pan kapitan w ciszy, z absolutną pewnością siebie oświadczył. „Instrukcja strzelania artyleryjskiego uległa zmianie wobec czego należy zapisać: przecięcie rurki prochu na mniejsze odcinki powoduje zmniejszenie objętości i zwiększenie powierzchni styku z powietrzem w stosunku do stanu pierwotnego”. Następnie spakował notatki, ogłosił koniec wykładu, zapowiedział kolokwium na kolejnych zajęciach i zadowolony wyszedł żegnany gromkim śmiechem
Obecność na zajęciach
Mimo tych kabaretowych zdarzeń nie lubiliśmy studium wojskowego. Byli nawet tacy, którzy mimo niewątpliwych oznak dyscypliny wojskowej z powodu obstrukcyjnej niechęci spóźniali się notorycznie na te zajęcia. Nie pomagały zagrożenia niezaliczeniem roku, a nawet wyrzuceniem z uczelni. Nie pomagało samozaparcie w próbach stosowania specjalnych metod budzenia.
Do takich osób należał nasz kolega Janusz, współmieszkaniec w pięcioosobowym pokoju akademika na Reymonta. Poranne wstawanie nie było jego mocną stroną, a niechęć do wszelkiej dyscypliny powodowała, że wczesne wstawanie na studium wojskowe było dla niego szczególną udręką. Zagrożenie nie zaliczenia również innych przedmiotów zmobilizowało jednak Janusz do szczególnych działań. Kupił sobie dodatkowy budziki o szczególnie głośnym dzwonku i postanowił sprostać wezwaniu. Ponieważ jednak dotychczasowe doświadczenia współmieszkańców z budzeniem się Januszka były dla nas uciążliwe, a dla niego nieskuteczne uknuliśmy szatański plan. Nasz przyjaciel w wieczór poprzedzający studium wojskowe wrócił do pokoju wyjątkowo wcześnie. Nastawił obydwa budziki na godzinę szóstą i już o godzinie dziesiątej wtulił się w poduchy i poprosił o zgaszenie świateł.
Odczekaliśmy w napięciu do momentu aż z łóżka śpiącego kolegi dotarło miarowe chrapanie i przystąpiliśmy do działania. Zmieniliśmy godzinę budzenia na godzinę czwartą z piętnastominutową różnicą dla drugiego budzika ku większej skuteczności i zadowoleni ze swego dzieła poszliśmy spać.
Mieliśmy wprawdzie wątpliwości co do skutków naszego planu znając zwyczaje Janusza, który zwykle walkę z budzikiem kończył zwycięsko wsuwając go pod poduszkę bez wyłączenia dzwonka, natychmiast zasypiając choć drżała od jego dźwięku tuż pod głową.
Jednak tym razem Janusz zerwał się po pierwszym dźwięku budzika, wyskoczył spod kołdry i nie gasząc hałaśliwego dzwonka budzika wskoczył po ciemku w przygotowane sorty mundurowe i wyszedł z pokoju nie zwracając uwagi na nasz udawany sen. Pożegnał go tłumiony chichot uzupełniony satysfakcją udanego kawału. Sprzyjał nam fakt, że w grudniu równie ciemno jest o czwartej jak i o szóstej. Sądziliśmy, że Janusz zastawszy zamknięte drzwi akademii zorientuje się w sytuacji i przeklinając nasz kawał poczeka w okolicy do godziny siódmej. Niestety zwyciężyła chęć pospania. Po piętnastu minutach wrócił do pokoju, rozebrał się równie szybko jak ubrał i również po ciemku nie włączając budzika wsunął się pod kołdrę, by równie szybko zasnąć.
Nie zbudziło go nasze głośne ubieranie jedzenie śniadania i hałaśliwe wyjście. Nie działały emocje zagrożenia. Janusz znowu zaliczył nieobecność na zajęciach studium wojskowego.
Ślązak. Urodzony w Knurowie – mieście górniczym w 1937 roku. Dumny jest z tej swojej Śląskości. 74 lata. Absolwent Wydziału Geodezji Górniczej AGH w Krakowie z lat 1955–1960. W 1961 roku otrzymał dyplom mgr. inż. geodezji górniczej. W 1972 roku ukończył studium podyplomowe w zakresie „Ochrona powierzchni górniczej” i w 1995 roku studia podyplomowe w zakresie „Szacowanie nieruchomości”. W 1966 roku zdobył uprawnienia zawodowe szacowania nieruchomości. W 1960 roku rozpoczął pracę zawodową w górnictwie na KWK Bolesław Śmiały i Szczygłowice. W 1966 roku uzyskał uprawnienia mierniczego górniczego. Do 1975 roku zatrudniony w Kopalni Węgla Kamiennego Szczygłowice jako mierniczy górniczy, a następnie zastępca kierownika działu mierniczo geologicznego. Od 1976 roku Kierownik Zakładu Terenowego Słupsk (teren województwa słupskiego) w OPGK Koszalin, a od 1981 roku główny specjalista do spraw kontroli technicznej, technologii i innowacji w WPGK w Słupsku. Geodeta uprawniony od 1986 roku. W latach 1979–1981 zaliczył przygodę z Libią pracując tam przy obsłudze geodezyjnej budowy dróg. Od 1975 roku członek SGP, ostatnio prezes koła terenowego w Słupsku i wiceprezes zarządu Środkowo Pomorskiego Oddziału Słupsk-Koszalin. Inicjator i organizator ogólnopolskich sympozjów dla biegłych sądowych geodetów i Koła Geodetów Biegłych Sądowych przy ZG SGP i wiceprezes tego zarządu. Od 28 lat biegły sądowy. Lubi poezję, trochę pisuje do szuflady – co jest zamiłowaniem wyniesionym z liceum. Zajmuje się także wspomnieniami z czasów młodości. Pisze anegdoty z czasów licealnych, wspomnienia z okresu okupacji i z okresu studiów. Prowadzi wykłady dla geodetów ubiegających się o uprawnienia zawodowe.