Z kopalnianych podziemi do tropikalnych lasów i na andyjskie płaskowyże
- Szczegóły
- Kategoria: numer 8
- 07 wrzesień 2012
Podróż, wędrówka – to jedno z kilkunastu młodzieńczych marzeń, które z biegiem lat nie tylko wzbogaciło, ale stało się moim sposobem na życie. Wielokrotnie zastanawiałem się, jaki jest sens tej pasji, jakie było jej źródło? Duży w tym udział miał wybrany przeze mnie zawód. W kopalnianych podziemiach, w zapylonych ścianach, w jazgocie maszyn, spędzałem dziennie po dziesięć i więcej godzin, bo w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku dniówka rzadko kończyła się normalnie. Awarie maszyn, obwały, braki materiałowe, nie usprawiedliwiały nie wykonania napiętych planów. „Dofedrowywało się” między zmianami oraz w niedziele. Tęskniłem więc za widokiem słońca, za zapachem lasu, otwartymi przestrzeniami nie skażonymi widokiem szybów, kominów, hałd; za życiem bez stresujących odpraw, wrzasku przełożonych. Każdą wolną chwilę spędzałem na górskich szlakach, skalnych ścianach, pokładach jachtów. Dopiero tam czułem się wolny, bo nie było faksów, telefonów, mogących mnie ściągnąć awaryjnie na kopalnię z powodu zawału, pożaru, lub innego równie ważnego powodu.
Lecz nie tylko uroki natury i zapach przygody inspirował moje wędrówki. Pewnego dnia odkryłem, iż na Ziemi zachowało się wciąż wiele tajemniczych miejsc, czekających na eksploratorów. Stało się to podczas jednego z atlantyckich rejsów, gdy sztorm i awaria jachtu zmusiła nas do szukania schronienia w Larache na afrykańskim wybrzeżu. Włócząc się po okolicy natknąłem się na niezwykłe ruiny, a miejscowy przewodnik wprowadził w historię Lixus – „miasta założonego nie wiadomo kiedy, i nie wiadomo przez kogo. W każdym razie, gdy około 1000 r. p.n.e. zjawili się tu Fenicjanie, odkryli pozostałości megalitycznej kultury, która gigantycznymi, granitowymi monolitami posługiwała się z taką łatwością, jak dziecko klockami Lego. Kamienie te do dziś nie odkryły tajemnicy swego pochodzenia (…). O tych pierwszych budowniczych myślałem nieustannie po powrocie do kraju. Wracałem wspomnieniami do dnia, kiedy kluczyłem wśród stert kamieni, będących kiedyś pałacami, świątyniami i portowymi magazynami miasta wzniesionego przez pradawnych czcicieli Słońca. Z jakiej inspiracji, z czyjego polecenia przywleczono na szczyt tego wzgórka te gigantyczne, ważące dziesiątki ton głazy? Obrobiono je, wypolerowano i spojono z milimetrową precyzją, nawet wtedy, gdy zamiast prostopadłościanu trzeba było wycinać skomplikowany wielościan. Jakże podobna jest ta technika do tej, którą spotkać można w Egipcie, Meksyku i Peru (fot. 1): wszędzie tam, gdzie wznoszono świątynie na cześć najwyższego bóstwa – Słońca. To jedyna paralela, jaka przyszła mi do głowy, kiedy stałem tam, na afrykańskim wybrzeżu na jednym z tych kamieni, mając przed oczami bezmiar atlantyckich wód, a za plecami cały rozległy kontynent, ciągnący się po Egipt i dawne fenickie ziemie”.
Lata płynęły, a ja nie zapomniałem o przypadkowej wizycie na marokańskim wybrzeżu. Tkwiły we mnie zarejestrowane tam obrazy, a nie zaspokojona ciekawość podsuwała pytania, na które wciąż nie umiałem znaleźć odpowiedzi. Im bardziej obrastałem w fachową literaturę, zgłębiałem uczone rozprawy, śledziłem dyskusje specjalistów, tym więcej dostrzegałem luk w rozumowaniu, sprzeczności, uciekania od niektórych niewygodnych tematów. Efektem tych zabiegów było niepokojące wydłużenie się listy pytań i wątpliwości, na które nie znajdowałem odpowiedzi na kartkach książek. Wciąż brzęczało mi w uszach to jedno pytanie: kto i po co zadał sobie tak wiele trudu na tym pustynnym afrykańskim brzegu? I męczyłbym się z nimi jeszcze długo, gdyby nie kilkanaście fascynujących podróży…
Jedna z wypraw zaprowadziła mnie do Mezoameryki, u której brzegów kończy bieg wielka atlantycka rzeka – Prąd Kanaryjski łączący dwa kontynenty: Afrykę z Ameryką. Tam odkryłem budowle podobne do tych w Lixus, ale także prekolumbijskie cywilizacje Olmeków, Zapoteków, Misteków, Tolteków, Azteków, Majów, zadziwiających dokonaniami. To dzięki nim na Europejskich stołach zagościły pomidory, kakao, kukurydza. Ze zdziwieniem odkryłem, że astronomowie Majów o kilkaset lat wyprzedzili Europę w ustaleniu długości roku słonecznego, czyniąc to z dokładnością do czwartego miejsca po przecinku. Z podobną dokładnością ustalili czas obiegu Wenus wokół Słońca, śledzili ruchy innych planet, potrafili przewidywać zaćmienia Słońca i Księżyca. To w prekolumbijskich legendach znalazłem opisy globalnych kataklizmów, które zagroziły życiu na Ziemi. Opisy te z zadziwiającą dokładnością pasują do efektów kosmicznych impaktów, choć przez długi czas traktowano te związki z niedowierzaniem. Dopiero autorytet Luisa Alvareza, laureata nagrody Nobla, uwiarygodnił związek między upadkiem asteroidy w rejonie Zat. Meksykańskiej, a wymarciem dinozaurów. Artyści Olmeków rzeźbili w bazalcie ogromne, wielotonowe posągi o negroidalnych głowach (fot. 2) tysiąc lat wcześniej, zanim stopa pierwszego czarnoskórego stanęła na amerykańskiej ziemi. Wędrowałem po Ameryce Środkowej śladami Quetzalcoatla, legendarnego herosa czczonego przez prekolumbijskie ludy, który jakoby przybyć miał „ze wschodniego morza” i w tamtą stronę odpłynąć. Dociekałem kim był ten przybysz o białej skórze, rudych włosach, który nauczył Indian uprawy roli, metalurgii, podstaw matematyki, astronomii, tajników architektury. Próbowałem odpowiedzieć na pytanie, czy sławna piramida w majańskim mieście Palenque jest grobowcem tegoż Quetzalcoatla vel Votana, bo tak nazywali go Majowie.
Podobnie fascynujące odkrycia czekały na kontynencie południowoamerykańskim. Setki lat przed przybyciem Hiszpanów wznoszono tu gigantyczne budowle, lekarze dokonywali trepanacji czaszek, rzemieślnicy „potrafili spawać, kuć, odlewać, rozciągać, a nawet pozłacać i posrebrzać. Znaleziono wyroby pokryte tak cienką warstwą złota i srebra, że współcześnie porównywalne wyniki osiąga się jedynie metodą galwanizacji. Do dziś najlepsi współcześni specjaliści nie potrafią rozgryźć tajemnic warsztatowych tutejszych rzemieślników, bo przecież trudno przypisywać im znajomość prądu elektrycznego”1. Obrabiano wielosettonowe najtwardsze skały z milimetrową tolerancją. Na boliwijskim Altiplano, w pobliży jeziora Titicaca na wysokości 3840 m. n.p.m. znajduje się kompleks ruin „sprawiających wrażenie wielkiego magazynu współczesnych prefabrykatów budowlanych, przez który przeszło gigantyczne tornado (fot. 3). Jednak do wykonania poszczególnych elementów zamiast betonu użyto twardego granitu, andezytu i diorytu, zaś ich ciężar przekracza sto ton. Szokująca jest precyzja obróbki poszczególnych elementów oraz skomplikowany kształt nadany przez... no właśnie, przez kogo? Ktoś przecież musiał zaprojektować dziesiątki przenikających się płaszczyzn, rowków, listew, rygli, czopów, otworów o przeróżnej średnicy, by potem kamieniarze wykuli je precyzyjnie, aby poszczególne elementy wyglądały niczym wytłoczone gigantyczną sztancą”. Wykuta z jednego monolitu o wadze kilkunastu ton Brama Słońca epatuje badaczy znaczeniem i precyzją wykutych na jej frontonie płaskorzeźb (fot. 4). Archeolodzy udowadniają, że prekolumbijskie cywilizacje Ameryki z metali znały jedynie złoto, srebro i miedź rodzimą. Lecz narzędziami wykonanymi z tych metali nie można obrabiać diorytu, czy andezytu. Nie można również kolorytowymi otoczakami, jak przekonują archeolodzy, nadać tym twardym skałom tak skomplikowanych kształtów. Komu więc przypisać te konstrukcje? To kolejne pytanie, na które trudno naleźć włością odpowiedź. Winić o to należy Kolumba i zastępy konkwistadorów, którzy niebawem ruszyli tam w poszukiwaniu osławionego Eldorada. Przybyli z krzyżem w ręku niosąc śmierć milionom Indian, niszcząc ich rozwiniętą kulturę. W tym kontekście Kolumb i jego następcy postrzegani muszą być jako bezwzględni łupieżcy, którzy zakryli Amerykę na wiele setek lat. Dopiero wiek XX rozpoczął ponowne odkrywanie zniszczonych kultur, upadłych cywilizacji, rozwijających się pod amerykańskim niebem od... no właśnie: od kiedy?.
Podczas zbierania materiałów do kolejnej książki spotkałem w Limie znakomitego podróżnika Jacka Pałkiewicza, przygotowującego wielką wyprawę do amazońskiej dżungli w poszukiwaniu Paititi – ostatniej stolicy Inków. Jacek przekonał mnie, że nie jest to jakaś mrzonka, pogoń za wydumanym mitem. Przyszło mu to łatwo, bo wędrując po świecie, przekonałem się wielokrotnie, że nie można traktować mitów, jako oderwanej od rzeczywistości fikcji. Zawsze znaleźć można w nich ziarno prawdy w otoczce nieporadnych słów, wynikających z niezrozumienia oglądanych zjawisk. Dlatego przyjąłem zaproszenie do uczestnictwa w tej ekspedycji. Z Jackiem nie można się nudzić. Czas natychmiast nabrał niewiarygodnego przyspieszenia. Najpierw wplątaliśmy się w prawie kryminalną aferę z udziałem huaqueros. Potem trekking słynnym El Camino de Inka – ścieżkami inkaskich kurierów poprowadzonymi na wysokości przekraczającej 4000 metrów. To fragment sieci dróg zbudowanych przez Inków – niezwykłego osiągnięcia inżynierskiego o łącznej długości kilkudziesięciu tysięcy kilometrów. Na jego końcu czekała nagroda – kamienne miasto Machu Picchu. Architektoniczna perełka, cudo, robiące wrażenie dekoracji do fantastycznego filmu. Nie sposób zmieścić w kilku zdaniach ogromu i intensywności zaznanych wrażeń. To trzeba zobaczyć! Wreszcie przez wiele tygodni penetrowaliśmy dżunglę w rejonie Madre de Dios. Nie zakończyliśmy tych poszukiwań sukcesem. Po powrocie do kraju napisałem: „Na andyjskich płaskowyżach, w amazońskiej dżungli, dumny ze swych dokonań człowiek musi ukorzyć się niejednokrotnie wobec tajemnic, opierających się racjonalnemu myśleniu. Musi umieć przełknąć gorycz porażki. Porażki, która nie jest jednak klęską. Jest elementem poznawania siebie, krokiem do zrozumienia Nieznanego. Bo Paititi jest… tkwi gdzieś przykryte kożuchem dżungli, czeka na odkrywcę. Będziemy śnić o nim, my wymierające pokolenie nomadów. Będziemy tropić, organizować kolejne wyprawy, aż tajemnica przestanie być tajemnicą, aż zniknie ostatnia biała plama na mapach amazońskiej puszczy, aż dotkniemy naszego Paititi2.
Trudno w krótkim artykuliku zawrzeć ogrom doświadczeń, wrażeń, przygód zaznanych podczas wielu lat włóczęgi po świecie. Pod piaskami pustyń, na andyjskich płaskowyżach, pod grubym kożuchem dżungli, odkrywałem ze zdumieniem, że w XXI wieku wciąż jeszcze można natknąć się na nie rozwiązane zagadki epatujące tajemnicami, pobudzającymi wyobraźnię, prowokującymi do tworzenia własnych hipotez, wywołującymi spory. Lecz to one wzbogaciły moje życie. Było piękne i niezwykłe, a uległo przyspieszeniu, gdy odkryłem wielki i długo niewykorzystywany potencjał kryjący się w moim wnętrzu. Każdy może osiągnąć podobny efekt, jeśli zdobędzie się na odrobinę wysiłku. W jednej ze swych książek napisałem: „Zrób to! Warto! Masz – jak każdy człowiek – tylko jedną szansę; jedno krótkie życie. Spraw, by było wyjątkowe, unikalne, by nie przeciekło ci przez palce, jak miałki piasek podniesiony ręką na plaży. Spróbuj zatrzymać choć kilka ziarenek…
• Andrzej Kapłanek
1 Andrzej Kapłanek, Tropami Synów Słońca.
2 J. Pałkiewicz, A. Kapłanek, Eldorado polowanie na legendę.
3 Andrzej Kapłanek, I ty możesz być szczęśliwy, zdrowy, bogaty.