Vivat Akademia
Periodyk Akademii Górniczo-Hutniczej
21 listopad 2024

Andrzej Kapłanek

Inżynier, publicysta, prozaik, poeta, podróżnik, żeglarz. Jest autorem kilkunastu książek przetłumaczonych także na kilka języków europejskich oraz tomiku wierszy. Urodził się w 1940 roku w Knurowie, tam ukończył szkołę podstawową i zdał maturę w liceum ogólnokształcącym. Po ukończeniu w 1963 roku studiów na Wydziale Górniczym Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, pracował w kopalniach: Szczygłowice, Knurów, Dębieńsko, przechodząc wszystkie szczeble górniczego zawodu od ładowacza, sztygara, dyrektora kopalni, dyrektora zjednoczenia, aż do szczebla ministerialnego. Dozgonny patriota Śląska. Kulinarny koneser z kubkami smakowymi Brillant-Savarina. Miłośnik win mozelskich, interesujących kobiet, ciekawych rozmów. Ulubione hasło: „Precz z preczem!”. Zodiakalny Skorpion, abnegat, charakterologiczna mieszanka stoika i choleryka (!) – jak sam o sobie pisze.

Nie jest łatwo zamknąć w kilkunastu zdaniach życie bogate w zdarzenia. Łaskawy los pomógł mi zrealizować zaprogramowane w młodości marzenia, choć nie obyło się bez kłopotów i rozczarowań. Od czego więc zacząć? „Prima le radici, poi le ali” – mawia mój włoski przyjaciel. Najpierw korzenie, potem skrzydła. Moje korzenie wrosły w śląską ziemię. Gdyby zapytano mnie kim jestem, odpowiedziałbym: „Ślązakiem mieszkającym w Polsce”. Niemcy na określenie ojczyzny mają dwa słowa: Vaterland i Heimat. Moim Vaterlandem jest Polska, zaś Heimatem – Śląsk, ale także zanurzona w koksowniczych miazmatach górnicza osada Knurów, wraz z familokiem, króliczkiem, gołębnikiem i ogródkiem. W takim otoczeniu spędziłem dzieciństwo. Tam uczono mnie, co w życiu ważne, tam kształtowały się wyznawane wartości, tam rosły mi skrzydła, na których wystartowałem do samodzielnego życia. Fruwam po dzień dzisiejszy, choć skrzydła nieco oklapły, za przyczyną przypisanych wiekowi dolegliwości.

fot. arch. AK

Wcześniej, ponad pięćdziesiąt lat temu, po zdaniu egzaminów wstępnych, otrzymałem przepustkę otwierającą bramy krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej. Dla chłopaka z małego miasteczka Kraków był miejscem magicznym. Sędziwe kamienice, ulice wywołujące wspomnienia pełne historycznych odniesień, Planty z dokazującymi wiewiórkami, gołębie na Rynku, mroczne wnętrza kościołów wypełnionych wielobarwnymi smugami światła filtrowanego przez witraże, a na dodatek „zaczarowana doróżka, zaczarowany dorożkarz, zaczarowany koń”. To było miejsce, gdzie wciąż się coś działo, w każdej suterenie, w każdej dziupli, na każdym poddaszu. Śpiewała Demarczyk, reżyserował Kantor, błaznował Wiesiek Dymny i Piotr Skrzynecki. Raz w roku rozbuchane, szalone Juwenalia, a na co dzień Piwnica pod Baranami, Cricot 2 w Galerii Krzysztofory, Krystyna Skuszanka próbująca dotrzeć do robotników Nowej Huty wystawiając Księżniczką Turandot Gozziego oraz Myszy i ludzi Steinbecka.

W trzy miesiące po zaaklimatyzowaniu się na krakowskim bruku, schodziłem monumentalnymi schodami w holu A-0, by zostać pasowany na górnika. Pochód lisów prowadził Wiesiek Ochman, student Wydziału Ceramicznego, a jego potężny tenor wibrował, unosił się ponad głowami studentów i dostojnych gości. Nikt nie przypuszczał wtedy, że za parę lat jego głos rozbrzmiewać będzie z największych scen operowych świata. A ja, zdenerwowany i rozdygotany, wstępowałem w świetle reflektorów i kamer na wielką bryłę węgla, aby złożyć ślubowanie, że górniczemu zawodowi dochowam wierności i powagi. Potem skokiem ponad rozpiętą „skórą” zademonstrowałem fizyczną sprawność niezbędną w tym zawodzie i wreszcie klęcząc przed profesorem Witoldem Żabickim, który wcielił się w rolę Starszego Kopackiego, usłyszałem słowa, którym pozostałem wierny przez wiele następnych lat: „W twoje ręce przekazuję skarby ukryte w polskiej ziemi. Gospodaruj nimi oszczędnie i mądrze. I pamiętaj, że stan nasz jest pełen trudu, ciężkiej pracy, poświęceń, ale także szlachetności i rycerskości. Uderzeniem tej bardy przyjmuję cię w szeregi gwarków. Bądź nam bratem i przyjacielem”.

Jakże odległe wspomnienie… Klęcząc przed mistrzem ceremonii, nie przypuszczałem, jak długa czeka mnie droga, od stażysty, nadgórnika, aż po dyrektorski fotel. Gdyby wtedy postawiono przede mną czarodziejską szklaną kulę i gdybym zobaczył w niej siebie w mundurze z dyrektorskimi szlifami, potraktowałby to jak wizję z pogranicza science fiction. Wciąż czułem się chłopcem z familoków. A dyrektor kopalni był kimś niewyobrażalnie wielkim, odległym od najśmielszych marzeń. A jednak… Po latach terminowania na kopalni Szczygłowice, powierzono mi kierowanie sąsiednią kopalnią Dębieńsko. Osiemdziesiąt lat wcześniej mój dziadek głębił jeden z szybów tej kopalni, teraz ja, trzeci w górniczej, wielopokoleniowej rodzinnej sztafecie, przejąłem po nim pałeczkę. Przetrwałem na tym stanowisku pięć lat, gdy kolejny „kopniak” w górę usadowił mnie w fotelu dyrektora rybnicko-jastrzębskiego zjednoczenia, przemianowanego niebawem na Przedsiębiorstwo Eksploatacji Węgla Południe, a potem na stanowisku Zastępcy Dyrektora Generalnego Wspólnoty Węgla, spadkobierczyni zlikwidowanego Ministerstwa Górnictwa.

Wytrzymałem na tym stanowisku zaledwie rok, bo był to w Polsce gorący czas zawirowań i historycznych przemian, a ja chciałem być tylko inżynierem i nie miałem politykierskich ambicji. Tymczasem większość czasu spędzałem na stresujących negocjacjach ze związkowymi bossami, zajmując się sprawami drugorzędnymi. Impulsem, który przyspieszył decyzję o rozstaniu z górnictwem, było polecenie ówczesnego min. Tadeusza Syryjczyka nakazujące przekazać ekspertom Banku Światowego komplet danych o zasobach geologicznych naszych złóż naturalnych. Każde państwo stara się chronić takie informacje przed upowszechnieniem, bo mają wartość strategiczną. My mieliśmy udostępnić je beztrosko, w zamian za obietnicę pożyczki na restrukturyzację górnictwa węglowego. Restrukturyzacja ta miała polegać m.in. na zamknięciu czterdziestu kopalń, likwidacji eksportu, z równoczesnym sukcesywnym przejściu Polski na import węgla. Nie chciałem brać udziału w takich, z punktu widzenia społecznego, szkodliwych „zabawach”, bo kredyty trzeba przecież spłacać. A eksperci Banku Światowego za nasze pieniądze chcieli wyeliminować polski węgiel z rynków zbytu, a w przypadku niedoborów w kraju, zalecali im port. Prymitywna zagrywka rodem z podręczników kolonializmu. Dlatego skorzystałem z przysługujących górnikom uprawnień, przechodząc natychmiast po ukończeniu pięćdziesięciu lat na górniczą emeryturę.

Jednak nie miałem ochoty spędzać reszty życia jako rentier, na leniwym dolce far niente. Posłuchałem zachęt Lecha Wałęsy, by „brać sprawy we własne ręce” i z grupą przyjaciół zacząłem od zera budować sieć dużych obiektów handlowych. Stanowisko prezesa spółki akcyjnej było atrakcyjne z dwóch powodów. Po pierwsze stawiało przede mną nowe wyzwania, z dala od politycznych przepychanek. Po drugie – dawało możliwość zaspakajania pozazawodowych zainteresowań. Wreszcie miałem czas, by żeglować po oceanach, włóczyć się po górach, zaliczać alpejskie ściany, podróżować po świecie, a przede wszystkim pisać. Pisałem od wczesno młodzieńczych lat, najpierw do szuflady, potem zachęcony przez redaktora Wilhelma Szewczyka, znakomitego piewcę i fana Śląska, zacząłem drukować. Z tych moich globtroterskich fascynacji zrodziło się kilkanaście książek. Niektóre przetłumaczone, zdobyły uznanie również poza granicami Polski, a także znalazły się kilkakrotnie na czele krajowych rankingów, jako książki miesiąca.

Na spotkaniach autorskich często pada pytanie: „Co gna pana po świecie, nakazuje znosić rozliczne niewygody, spływać potem, narażać na niebezpieczeństwa?”. Trudno zamknąć odpowiedź w kilku słowach. Czy jest to tylko szukanie przygody, chęć podniesienia adrenaliny? A może usiłuję zapełnić wewnętrzną pustkę, by móc o tym pisać, zastanawiać się, analizować, dojrzewać duchowo. Przylot do nowego miejsca, na nowy kontynent, rozbudza we mnie płomień, zaciekawia, wypełnia emocjami, oczekiwaniem na sygnał, impuls otwierający drzwi do tajemnic świata. Jest chyba we mnie jakieś skrzywienie, odchyłka od ewolucji, która dawnych nomadów zakotwiczyła, przypisała do domu, do miejsca urodzenia. We mnie wciąż przeważają geny klasycznego wędrowca. A może napędza ta sama idea, której ulegli prawosławni bieguni, o których pisze Olga Tokarczuk: „Uwierzyli, że świat nasiąknięty jest złem, przed którym uchronić może ruch, podróż. Kto się – zatrzyma skamienieje, kto przystanie, zostanie przyszpilony jak owad, jego serce przebije drewniana igła (…). To dlatego tyrani wszelkiej maści, przymusowo osiedlają wszystkich wolnych ludzi, naznaczają adresem, który dla nich jest wyrokiem”. Nie chcę być przyszpilony, ani zaetykietowany, naznaczony kodem kreskowym. Dlatego uciekam tam, gdzie nie sięgają macki żadnego tyrana, gdzie nie mogą mnie namierzyć ich czułe instrumenty pomiarowe. Dlatego wędruję, wciąż wędruję, goniąc uciekający horyzont.

Niestety, przekroczyłem już ową Conradowską „smugę cienia”, a prawdziwa starość z wszelkimi przypisanymi jej dolegliwościami czai się na odległość wyciągniętej ręki. Mam jednak „wciąż nadzieję, że to jeszcze nie koniec niespodzianek przygotowanych dla mnie przez los na tym najpiękniejszym ze światów”. Wciąż mam ochotę wędrować, poznawać, odkrywać, a potem dzielić się przemyśleniami ze swoimi czytelnikami. Nadzieja to uzasadniona, bo przecież człowiek został zaprojektowany na sto dwadzieścia lat, a ja nie zamierzam ułatwić niczego naszemu cienko przędącemu ZUS-owi. Kocham życie z jego urokami, zapachami, doznaniami, urodą dziewcząt, smakiem wina. Tyle zostało do odkrycia, poznania, spenetrowania: tajemnice skryte pod kożuchem dżungli, pod piaskami pustyń, na andyjskich płaskowyżach, pod powierzchnią mórz. To wszystko przede mną… tak myślę!