Vivat Akademia
Periodyk Akademii Górniczo-Hutniczej
07 listopad 2024

Dżentelmeni w białych spodniach*

Pierwowzorem tytułowych bohaterów niniejszego wspomnienia był niewątpliwie Nelson Adão B., potomek polskich enigrantów w Brazylii . Poznałem go jako studenta ostatniego roku sekcji geologii naftowej na ówczesnym Wydziale Geologiczno-Poszukiwawczym AGH. Po kilku latach pracy w Słowenii właśnie rozpocząłem pracę na tym wydziale, prowadząc zajęcia z wykorzystania komputerów w geologii naftowej. Student z Brazylii wyróżniał się spośród niezbyt licznych zresztą studentów tej sekcji z powodu swojego romańskiego temperamentu wpływającego na jego codzienny sposób bycia. Zacząłem go w swoich myślach nazywać gentlemanem z Ameryki Południowej. Pewnego razu nie był obecny na ćwiczeniach z mego przedmiotu, pomimo że nietrudno go było nie zauważyć, jak zabawia swoje koleżanki z roku konwersacją przed tymi nieszczęsnymi ćwiczeniami. Zapytałem go później, dlaczego opuścił zajęcia.

− Byłem w drodze na ćwiczenia, lecz samochód mijający mnie pochlapał moje białe spodnie błotem. Wróciłem do akademika, przebrać spodnie, gdyż uznałem, że nie byłoby elegancko przyjść w pobryzganych spodniach. Potem już było za późno, abym zdążył na zajęcia, panie doktorze – odpowiedział swoim portugalskim akcentem, miękko wymawiając szeleszczące dźwięki polszczyzny.

Ulica Stradun w Dubrovniku, zamyka ją wieża kościoła św. Błażeja, patrona miasta - fot. arch. autora

Ulica Stradun w Dubrovniku, zamyka ją wieża kościoła św. Błażeja, patrona miasta

Nelson był jednym z niewielu posiadaczy samochodu osobowego, nie tylko wśród studentów, ale w ogóle wśród pracowników wydziału. Również ja jeździłem samochodem, który był własnością mojej żony. Auto miało specjalne tablice rejestracyjne przysługujące rezydentom z obcym obywatelstwem. To wiązało się z pewnymi dogodnościami: nie trzeba było za niego wnosić opłat celnych, ale też były pewne ograniczenia. Jednym z nich była konieczność załatwiania w Warszawie tzw. „zielonej karty”, będącej potwierdzeniem międzynarodowego ubezpieczenia OC. Wiedziałem, że Nelson Adão wybiera się właśnie w tym celu do Warszawy, więc poprosiłem go, aby przy sposobności załatwił i dla mnie „zieloną kartę”.

Byliśmy umówieni z Nelsonem w domu studenckim przy ul. Reymonta po jego wieczornym powrocie z Warszawy. Następnego ranka wybierałem się z całą rodziną w podróż do Grecji, o czym on wiedział. O umówionej godzinie podszedł do mnie drugi z brazylijskich studentów André J. i zakomunikował:

− Nelson nie mógł dzisiaj wrócić z Warszawy. Będzie jutro.

Jednak za chwilę pokazuje się Nelson Adão, z dokumentami w dłoni i podstępnym uśmieszkiem, błąkającym się na jego twarzy.

− Zdenerwował się pan, panie doktorze, co? Co by pan zrobił, gdybym się spóźnił?

− Nic. Najpierew wytrzaskałbym pana po facjacie, a później zastanawialibyśmy się, co dalej robić – odpowiedziałem spokojnie.

Świadek i uczestnik tego żartu wyreżyserowanego przez Nelsona André J. później również był moim studentem. Brał udział w zajęciach prowadzonych przeze mnie w ciągu dwu następujących po sobie lat, więc miałem możność bliżej się z nim poznać. Pochodził on z pierwszej generacji emigrantów do Brazylii, urodził się jeszcze w Polsce i rodzice zawieźli go do nowego kraju jako oseska. Jego wymowa polskiego języka wskazywała na to, że był dla niego pierwszym językiem. Zanim przyjechał na studia do Polski, służył jako sierżant w wojsku brazylijskim. W „zielonych beretach” – jednostce, która okryła się złą sławą podczas eksterminacji Indian w amazońskim interiorze, aby umożliwić budowę autostrady via panamericana. Obaj brazylijscy studenci (należy uczciwie zaznaczyć, że André J. nigdy nie był przeze mnie widziany w białych spodniach) otrzymali później doktoraty na Wydziale Geologiczno-Poszukiwawczym AGH.

Niespełna kilka lat później, w upalne letnie popołudnie, przechadzałem się z przyjacielem Kaziem S., z którym dzieliłem pokój na AGH, po zacienionej ulicy Szewskiej w Koprze, adriatyckim mieście portowym. Do Słowenii przyjechaliśmy w celu wygłoszenia przez Kazia odczytu w Słoweńskim Towarzystwie Geologicznym, ja zaś treść odczytu i przebieg dyskusji po nim miałem tłumaczyć. Wszystko przebiegło zgodnie z oczekiwaniami, później zaś Kazik został zaproszony przez moją żonę do odwiedzenia Kopra. Spacerujemy sobie tak po Szewskiej, ja ubrany w białe spodnie, które odkupiłem od Kazia, gdyż sam nie widział potrzeby ich używania. Do białych spodni wdziałem koszulkę w szerokie marynarskie pasy, zaś głowę przykryłem kapitańską czapką, jaką można było nabyć na straganach z pamiątkami w tym nadmorskim mieście. Dodać należy, że Kazik nie miał na sobie żadnych elementów marynarskiego stroju. Naprzeciw nas spaceruje małżeństwo holenderskie z małym chłopcem.

Widok na wieczorny Dubrovnik z murów miejskich. Z oświetlonych podcieni kawiarni Gradska Kafana wychodzi się bezpośredniono na przystań w starym porcie - fot. arch. autora

Widok na wieczorny Dubrovnik z murów miejskich. Z oświetlonych podcieni kawiarni Gradska Kafana wychodzi się bezpośredniono na przystań w starym porcie

− Tata, kapitaan! – odezwał się chłopiec.

Rodzice nie zwrócili uwagi na jego słowa i ciągnąc go za rekę minęli nas. Chłopiec z ciągle odwróconą głową w naszą stronę szurał nogami po wytartym tysiącami stóp białym bruku Szewskiej.

Cóż miałem począć? Zacząłem chodzić stawiając szeroko nogi, przenosząc ciężar ciała z jednej na drugą, aby chłopiec nie czuł się zawiedziony. Kazik zaś ledwie powstrzymywał się od śmiechu z powodu mojego zachowania. Nic nie wiedział o moim niespełnionym marzeniu z czasów dzieciństwa, bym został marynarzem.

Następnej jesieni wraz z dwoma kolegami z AGH byliśmy zaproszeni na sympozjum wiertnicze do Cavtatu, letniska nizbyt odległego od Dubrovnika nad Adriatykiem. Wybraliśmy się autobusem, aby zwiedzić „perłę” Adriatyku, jakim jest Dubrovnik. Przeszliśmy przez słynną, główną ulicę Stradun, wypiliśmy po kawie w Gradskiej kafanie i przez bramę miejską wyszliśmy poza średniowieczne mury na wybrzeże. Właściciele łódek motorowych zaczęli nas namawiać na przejażdżkę po morzu wokół murów miejskich średniowiecznej starówki. Gdy usłyszeli, że rozmawiamy po polsku, jeden z nich głośno wyraził swoje wątpliwości:

− Eh, nic z tego nie będzie, to Polacy!

Na te słowa wewnętrznie się wzburzyłem. Zmówiłem się z kolegami i zaproponowałem im, że sam zapłacę za przejażdżkę. Mieliśmy pewną kwotę, którą otrzymaliśmy w charaktrze „diety”. Ja swojej części nie miałem zamiaru wydatkować na zakupy, więc mogłem sfinansować program turystyczny. Byłem ubrany w białe spodnie, granatową marynarkę ze złotymi guzikami, pod szyją gustowny fular. Toteż mnie wybrał jeden z właścicieli łódek na rozmówcę, więc bez zwłoki zamówiłem usługę i popłynęliśmy… Po morskiej przygodzie wspięliśmy się z łódki na pirs, nasz przewoźnik obrzucił swoich wątpiących kolegów zwycięskim spojrzeniem. Ponieważ morska wycieczka nieco się przedłużyła (nasz cicerone dołożył opłynięcie wyspy Lokrum jako bonus od siebie), przyspieszonym krokiem zmierzaliśmy ku dworcowi autobusowemu, gdyż zapadała już październikowy zmrok. Gdy już byliśmy prawie na miejscu, nagle mi się wydało, że zabłądziliśmy. Czas niubłaganie uciekał. Na szczęście przybliżyła się ku nam młoda mama pchająca wózek.

− Przepraszam, czy byłaby pani uprzejma wskazać nam drogę na dworzec autobusowy? – zapytałem, starając się nadać mojemu głosowi najbardziej z ciepłych tonów. Pani przyglądnęła się z uwagą fularowi pod szyją, mojej marynarce ze złotymi guzikami, białym spodniom i odrzekła z figlarnym wyrazem oczu:

− Oczywiście nie zna pan drogi?

− Zna ją pan, zna pan! – sama sobie odpowiedziała i odeszła pchając wózek.

Poczułem się zduzgotany jej odpowiedzią, nadal zagubiony odwróciłem się w stronę czekających kolegów i… zauważyłem napis na najbliższym z budynków „Dworzec autobusowy”. Autobusy stały po drugiej stronie budynku, a my dotarliśmy z portu chodząc innymi uliczkami…

Wojciech Biedrzycki


* Opowiadanie pod tytułem „Gospodje v belih hlačah” zostało zamieszczone w książce biograficznej: Wojciech Biedrzycki pt. „Kot deroči potok…”, Towarzystwo Geosynoptyków „GEOS”, Kraków 2013