Poznały się na AGH
- Szczegóły
- Kategoria: numer 6
- 08 czerwiec 2011
Jej polskość zaczęła się przed pół wiekiem
Poznały się w Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie we wrześniu 1953 roku – obie, Penka Władewa Iwanowa i Anna Lejzerowicz rozpoczynały właśnie studia na Wydziale Metalurgicznym. Penka przyjechała z Bułgarii, Ania z Wałbrzycha. Zamieszkały w jednym pokoju w domu akademickim przy ul. Wybickiego 2 (obecnie Pomorska). Zaprzyjaźniły się i dotąd utrzymują kontakty. Przez pięćdziesiąt osiem lat.
Pani Anna Lejzerowicz (dzisiaj Rożnowska) przyniosła niedawno list, który pani Penka skierowała za jej pośrednictwem do naszej redakcji, piękny, wzruszający, napisany ładną polszczyzną, choć stylem charakterystycznym dla obcokrajowców, którzy dopiero jako ludzie dorośli poznali polski język. Napisała go pod wpływem wspomnień jakie wywołał w niej artykuł Jerzego Dudy pt. „Lata studenckie 1953–1958”, studiującego w AGH, w tym samym czasie co obie panie, który zamieściliśmy w ostatnim numerze naszego pisma.
„Dostałam nr 4 czasopisma «Vivat Akademia» – pisze pani Penka – Został mi wysłany przez Anię Rożnowską. Zresztą Ania była pierwszą osobą, z którą się spotkałam w domu akademickim przy ul. Wybickiego 2 dziewiątego września 1953 roku. Ona dba o mnie i teraz. Tak poprzez artykuł, w wysłanym mi czasopiśmie, zamknął się krąg mego «wejścia do polskości». Ta moja polskość trwa już 57 lat. Jak widać ukończenie kochanej Akademii Górniczo-Hutniczej nie przerwało więzi z Polską. Bo ta więź, z uczelnią, profesorami i kolegami z AGH jest niezwykle silna. Dużo w niej symboliki, ale i realizmu.
Szanowna Redakcjo, proszę mi pozwolić podzielić się myślami na temat moich studiów na AGH. To wcale nie rywalizacja z artykułem Jurka Dudy, to napływ myśli i uczuć po przeczytaniu tego artykułu. Co tu się dziwić – pięknie wydane czasopismo pobudza do myślenia i porusza serce czytelnika. Dlatego Ania ze wzruszeniem mówiła telefonicznie o czasopiśmie i artykule napisanym przez Jurka, a ten zachwyt i wzruszenie ogarnęły i mnie. To nie tylko żal za dawną młodością, to wspomnienie o tamtych czasach, o minionych wydarzeniach i naszych przeżyciach w gmachu przy ul. Mickiewicza 30, kiedy to przeważała w nas szlachetność myśli i dążeń.
A czasy były burzliwe. Dla nas wszystkich, tym bardziej dla mnie – osiemnastoletniej «obcokrajówki» po klasycznej bułgarskiej szkole średniej, bez żadnej znajomości języka polskiego. Gdyby nie koledzy z akademika i uczelni, gdyby nie umiejętności pedagogiczne naszych wykładowców i asystentów, nie dałabym sobie wtedy rady. Pamiętam, że kiedy jechałam do Polski, do przedziału pociągu, w którym siedziałam z grupą bułgarskich studentów (wybranych na studia w Polsce po konkursie wcale nie łatwym), przyszli Polacy i spytali, czy mówimy po polsku. Powiedziałam, że po przeczytaniu polskiej książki zapamiętałam tylko «psiakrew». Śmiali się, ale bez złośliwości.
W pierwszym dniu, zaraz po przyjeździe do Krakowa, chciałyśmy z koleżanką z Bułgarii znaleźć pocztę główną, aby przekazać nasze listy (otwarte!) z zawiadomieniem dla rodziców, że już jesteśmy na miejscu. Ania nas nauczyła jak mamy się pytać o drogę. Pytałyśmy i słyszałyśmy odpowiedź: «prosto, w prawo cały czas». A «cały czas» to po bułgarsku znaczy «całą godzinę». No, ale dzięki spotykanym Polakom jakoś trafiłyśmy na pocztę.
Do sali wykładowej weszłyśmy po raz pierwszy trzynastego września, po sześciu czy siedmiu lekcjach języka polskiego, którego nas uczyła doc. Sabina Radewa wykładająca bułgarski na UJ. Na tym nasza nauka języka polskiego się skończyła. Już na pierwszych wykładach zaczęłam robić notatki. Pisałam, choć nic nie rozumiałam. Raz kolega Władek spytał mnie, jak tam idzie notowanie, okazało się, że nie rozróżniam «rz» od «sz», wtedy zaczął robić korekty moich notatek, a ja je później w akademiku przepisywałam. Inni koledzy też się włączyli do pomocy, ale najczęściej moje notatki poprawiał Władek. Pewnego razu powiedziałam mu, że jest tak dobry i życzliwy, że gdybym kiedyś miała syna, to aby utrwalić w pamięci tę jego pomoc, dałabym mu na imię Władysław. Tak się stało, po latach moja starsza córka Mirosława dała swojemu synowi imię Władysław. Ją zaś dotąd nazywam Mirką, tak brzmiało imię Brożyńskiej. W akademiku koleżanki pomagały mi mówić prawidłowo po polsku.”
Natomiast Anna Lejzerowicz, po mężu Rożnowska, tak wspomina Penkę z tamtych czasów:
„Mówiłyśmy na nią «Pepa», była malutka, pulchna, miała czarne, krótko ścięte włosy, w dodatku inteligentna, zawsze uśmiechnięta i życzliwa. Zamieszkała w sąsiednim pokoju, ja dzieliłam pokój z jedyną studiującą z nami Koreanką z Korei Północnej – Kim Giu Suk, którą nazywałyśmy «Giusią». Znałam dobrze język rosyjski, Pepa i Giusia także, toteż jakby w naturalny sposób zaczęłam im pomagać. Z początku, gdy jeszcze zupełnie nie umiały mówić po polsku, tłumaczyłam im wykłady i wszystko co musiały zrozumieć, z języka polskiego na rosyjski, a one przekładały sobie te treści na swój język. Dość szybko jednak przeszłyśmy w kontaktach bezpośrednio na język polski, ale poprawiałam ich wymowę, bo o to prosiły. Zaprzyjaźniłyśmy się, dużo opowiadały o swoich krajach. Pepa była bardzo dobrą studentką, niezwykle pracowitą, robiła więc szybkie postępy w języku polskim i w nauce. Nawiązywała dobre relacje z wykładowcami i kolegami. Bardzo interesowała się Krakowem i Polską, chciała poznać naszą kulturę, obyczaje i dużo wiedzieć o naszym kraju.”
„Dzięki tej pomocy polskich kolegów czwartego stycznia zaliczyłam chemię ogólną u prof. Emila Zielińskiego. – pisze dalej w swoim liście pani Penka – a dwudziestego stycznia zdawałam fizykę u prof. Józefa Kalisza. Wtedy otrzymałam pierwszą moją piątkę. Radość niesamowita, posłałam nawet telegram do Bułgarii z tą wiadomością. Później się przyznałam, że trochę się bałam egzaminu, ale prof. Kalisz stworzył mi doskonałe warunki, bym mogła wykazać się wiedzą.
Na drugim roku, przed egzaminem z metaloznawstwa metali nieżelaznych, całą noc nie spałam, bo wyrastał mi ząb mądrości i bardzo cierpiałam. W czasie egzaminu prof. Wojciech Truszkowski popatrzył na mnie uważnie, posłuchał mojego wyjaśnienia i spokojnie powiedział: «niech pani wymądrzeje i wtedy przyjdzie zdawać egzamin». Przystąpiłam po raz drugi do tego egzaminu i otrzymana wtedy piątka do dziś świeci w moim indeksie. Przypomina mi tamte chwile oraz dobroć wykładowcy. Pamiętam też, i czasem opowiadam znajomym, jak to prof. Zygmunt Jasiewicz raz wszedł do sali i zobaczył brudną tablicę, porozrzucane ścierki i zaczął mówić o słowiańskiej niechlujności. Nasi wykładowcy uczyli nas nie tylko swojej specjalności, ale i wychowywali. Z wielkim poważaniem odnosiłam się do prof. Tadeusza Hanuska, który miał w numer na ręce wytatuowany w Oświęcimiu. Nazwiska prof. Tadeusza Malkiewicza i prof. Stanisława Gorczycy świecą w mojej pamięci erudycją, szlachetnością, arystokratyzmem ducha i myśli. Zdawać u nich to był zaszczyt, święto, wielka przygoda intelektualna dla studenta. Pamiętam, jak podczas przygotowywania pracy dyplomowej prof. Malkiewicz śledził etapy różnych prób obróbki cieplnej stali szybkotnącej i jak się ucieszył, że znaleziono proces wyżarzania, po którym narzędzia do obróbki mechanicznej nie będą się tłukły. Metalografia wykładana przez prof. Gorczycę była niezwykle interesująca on przemawiał do nas z realizmem, ale i z fantazją. Zupełnie nadzwyczajnie zachował się prof. Gorczyca w czasie balu zorganizowanym w katedrze metaloznawstwa w Dzień Hutnika. Zabrzmiał Polonez Chopina, profesor zaprasza mnie do tańca, do pierwszej dwójki. Ze smutkiem powiedziałam, że nigdy nie tańczyłam Poloneza. «Ja też, proszę Pani» – odrzekł profesor, tak prosto i zwyczajnie.
Pamiętam też ostatnią rozmowę z prof. Malkiewiczem, mówił, że powinnam zostać na kursie magisterskim, ale ja musiałam wrócić do domu, bo stan zdrowia Mamusi pogorszył się, a Tatuś powiedział, że naukowo dalej mogę pracować w Bułgarii.”
„Przyjaźniłyśmy się z Pepą przez całe studia, bardzo dużo przebywałyśmy ze sobą, znała mojego brata Józka i męża Janusza, obaj byli wtedy studentami AGH. Co prawda na trzecim roku ona zapisała się do sekcji obróbki cieplnej, a ja walcownictwa, ale dalej utrzymywałyśmy częste kontakty. Opowiadała jak, będąc na praktykach, zwiedza Polskę, chętnie też jeździła na wycieczki, chodziła do muzeum. Natomiast nie przypominam sobie pożegnania z nią na końcu studiów inżynierskich, może zbyt pochłonęły mnie własne sprawy, sama wtedy ciężko zachorowałam. Potem ona wyjechała do Bułgarii. Ja wyszłam za mąż i rozpoczęłam pracę w Hucie im. Lenina, zostałam technologiem planowania w Walcowni Zimnej Blach. Po dziesięciu latach zaczęłam pracować w Zespole Szkół Huty im. Lenina, uczyłam przedmiotów zawodowych. Miałam doskonale wyposażoną pracownię. W tej szkole pracowałam do emerytury, a nawet jeszcze później miałam kilka lekcji w tygodniu. Zawsze chciałam być nauczycielką, kochałam pracę z młodzieżą, z wieloma moimi uczniami utrzymuję kontakty do dziś. Telefonują do mnie z życzeniami na święta i Nowy Rok, opowiadają o dzieciach i wnukach. Przechowuję z pietyzmem wszystkie pamiątki ze szkoły: zdjęcia, kartki, często zabawne, ozdobione rysunkami, dyplomy, wycinki z prasy. Czasem, gdy mi smutno, wyciągam je z szuflady.
Pepa odezwała się po pewnym czasie i już przez wszystkie następne lata pisałyśmy do siebie, choć niezbyt regularnie. Wiedziałam więc, że wyszła za mąż za Cwetana Matewa, inżyniera melioracji, i przyjęła jego nazwisko. Z początku mieszkali w Starej Zagorze, potem wyjechali na kilka lat na Kubę, a od pewnego czasu Pepe mieszka w Sofii. Wychowali dwoje dzieci, są już dorosłe, wykształcone. W latach 70. Pepa przyjechała z mężem do Krakowa. Jej mąż był uroczym człowiekiem, niestety, już nie żyje.”
„Z prof. Gorczycą spotkałam się w 1969 roku, kiedy czczono pięćdziesiąta rocznicę naszej AGH. – pisze dalej pani Penka w swoim liście do Redakcji – Dostałam na tę uroczystość specjalne zaproszenie. Obdarowano mnie wtedy czerwono-czarnym pucharem, to symbol górnictwa i hutnictwa. Do dnia dzisiejszego puchar ten dekoruje mój pokój gościnny. Tak zostałam związana z górnictwem, poprzez puchar i… skok przez skórę. Na pierwszym roku studiów «bracia Bułgarzy», którzy ze mną przyjechali do Krakowa, wybrali mnie, bym ich reprezentowała podczas skoku przez skórę na Barbórce. Śpiewano wtedy: «Idą, idą bracia górnicy, lampki górnicze u nas w rękach, tylko one świecą, my powoli schodzimy…» I wtedy następuje ślubowanie. Odwiedziłam też katedrę metaloznawstwa podczas prywatnej wizyty w Polsce, na którą się wybrałam ze swoim synkiem. Pamiętam z jaką duma Pan prof. Gorczyca oprowadzał nas po zakładzie wyposażonym w nowoczesne urządzenia.
Dwa razy ślubowałam być wierną idei AGH – w 1953 roku i pół wieku później, w czasie immatrykulacji. Jak mogę nie być wierną AGH?”.
„Tak, Pepa była na powtórnej immatrykulacji w 2003 roku, napisałam wtedy do niej i zaprosiłam ją, by u mnie zamieszkała – przyznaje pani Anna Rożnowska – To była bardzo piękna, wzruszająca uroczystość, ona głęboko przeżyła spotkanie po pół wieku z uczelnią, naszymi profesorami oraz koleżankami i kolegami z młodych lat. Indeks potwierdzający, że uczestnik spotkania został powtórnie immatrykulowany z okazji pięćdziesiątej rocznicy rozpoczęcia studiów, jest dla nas niezwykle cenną pamiątką.
Od wielu lat obie jesteśmy już wdowami, nadal utrzymujemy z sobą kontakty. Ona lubi pisać, więc pisze do mnie listy i kartki. Ja wolę rozmawiać z nią telefonicznie. Zawsze mnie zaprasza, ale jakoś nigdy nie wybrałam się do Sofii. Może jeszcze pojadę. Gdy dzwonię do niej w Nowy Rok w południe, by jej złożyć życzenia noworoczne, przystawiam słuchawkę telefonu do radia, żeby słyszała hejnał, a ona wtedy krzyczy: «Kraków, Kraków». I płacze ze wzruszenia.”
„Jak mogę nie być wierna AGH? – pyta retorycznie w swoim liście pani Penka – Teraz, kiedy «starość nie radość» dobija się uparcie, wierność moją wyrażam poprzez więź korespondencyjna z koleżankami i kolegami, których poznałam w czasie studiów. A są to: Ania Rożnowska, Hania Frydrych, Jurek Frydrych, Mirka Brożyńska, Ela i Robert Szyndler, Benek Telążka. Iza Guzenda zawsze dzwoni na święta. Ala Kadłubowska wstąpiła do mnie w drodze z Afryki Południowej do Polski, a jej kuzynka Roma Bochnacka dwa razy była moim gospodarzem na party studenckim.
A może przedstawiciele Redakcji odwiedzą Sofię? Zapraszam!
To wszystko opowiedziałam moją niezbyt dobrą polską mową. Była AGH, jest AGH i będzie AGH!”
• Wychowanka AGH Penka Iwanowa, dawniej Władewa, a teraz Matewa.
2 września 2010 – Sofia