Vivat Akademia
Periodyk Akademii Górniczo-Hutniczej
21 listopad 2024

Polskie drogi Romualda Kowalczewskiego

21 grudnia 1976 roku w Montrealu podpisana została umowa o współpracy pomiędzy Pratt & Whitney Canada i WSK Rzeszów. Na tamte czasy był to ewenement . Firma z kraju, który należał do obozu komunistycznego, związała się kontraktem z kapitalistami. W dodatku współpraca obejmowała komponenty do silników lotniczych, a w programie produkcyjnym WSK dominowały napędy z ówczesnego ZSRR. W firmie nad interesami Rosjan, którzy byli głównym klientem, czuwali tzw. przedstawiciele odbiorcy, obywatele wschodniego sąsiada, który trzymał rękę nad wieloma strategicznymi rzeczami, które odbywały się w rzeszowskiej firmie. Tymczasem, w paradę wpychali im się ni stąd i zowąd Kanadyjczycy, którzy w 1977 roku wysłali do Rzeszowa 10-osobową grupę swoich specjalistów. Mieli oni zadanie czuwać nad uruchomieniem w Polsce produkcji części do silnika PT6. W grupie tej znajdował się Romuald Kowalczewski, Polak urodzony w Radomiu, który do dziś – przedstawiciel Pratt & Whitney US – pracuje w WSK jako specjalista produkcji i procesów specjalnych. W tym roku pan Romek, bo tak zwracają się do niego polscy koledzy, obchodził 37-lecie pracy w Pratt & Whitney. Ważny rozdział tej pracy związany jest z Rzeszowem, który traktuje jako swoje miasto. Postanowił podzielić się z nami swoimi wspomnieniami i przeżyciami.

Romuald Kowalczewski

Romuald Kowalczewski - fot. arch. RK

Do pracy w Pratt & Whitney Canada zostałem przyjęty 4 lipca 1977 roku. Zatrudniono mnie, ponieważ kilka miesięcy wcześniej firma nawiązała kontakt z WSK Rzeszów i przygotowywała grupę 10 osób, które od samego początku miały wspierać kontrakt. Dlaczego akurat wtedy doszło do tego kontraktu i dlaczego została wybrana Polska? Otóż w latach 1974 i 1975 w Pratt & Whitney przez półtora roku trwał bardzo poważny strajk, a w tym czasie była tam intensywna produkcja silnika PT6; oprócz odkuwek i odlewów, w zasadzie większość procesów była wykonywana w P&WC. Kiedy wreszcie pod koniec 1975 roku protest zakończył się, przeanalizowano sytuację i zdecydowano, żeby przekazać na zewnątrz niektóre procesy, uniezależnić się od silnych Związków Zawodowych. Zaczęto szukać poddostawców, którzy wykonywali podobne procesy i robili podobne silniki. Chodziło o to, aby nie szukać kilku rożnych, tylko znaleźć jednego, który mógłby produkować większą grupę części i podzespołów.

Romuald Kowalczewski – ostatnie zdjęcie z Xian, Chiny 2014

Romuald Kowalczewski – ostatnie zdjęcie z Xian, Chiny 2014 - fot. arch. RK

I w ten sposób trafiono do Polski i Rzeszowa?...

Nie od razu. Znaleziono pod Pragą firmę „Walter”, w której robiono podobne do PT6 silniki, wydawało się, że robota ta trafi do niej. Dyrektorem zakupów w PWC był wówczas Joe Cantley. To właśnie on otrzymał misję nawiązania kontaktu z firmą w Pradze. Cantley miał pięćdziesiąt parę lat i był ciekawą osobowością, poznałem go osobiście, zostaliśmy przyjaciółmi. Pochodził z Wielkiej Brytanii i w czasie wojny pływał na angielskich łodziach podwodnych. Pewnego dnia poszedł do baru i do portu wrócił rano, ale jego okręt – jako ochrona konwoju z bronią do Murmańska – już odpłynął. Niestety, po drodze zatonął. Joe w ten sposób uratował się. Człowiek ten nie wylewał za kołnierz, ale był bardzo zdolny, łatwo nawiązywał niesamowite kontakty. Z dwoma rysunkami oddelegowano go do Pragi. Nie było bezpośredniego połączenia z Kanady do stolicy ówczesnej Czechosłowacji. LOT latał tylko z Montrealu do Warszawy. Joe chciał poznać Warszawę, więc przed udaniem się do Pragi zatrzymał się w niej na dzień, czy dwa. Zakwaterował się w hotelu, w którym poznał jakąś „polską patriotkę”. Przy rozmowie i kilku lampkach, kobieta ta dowiedziała się, z jaką on misją jedzie do Pragi, a ponieważ miała „jakieś” kontakty z milicją, informacja ta doszła także do centrali PEZETEL w Warszawie. Jej pracownicy bardzo mocno zainteresowali się misją Cantleya, sugestywnie podpowiedzieli mu, że w Rzeszowie jest firma, która robi podobne silniki. Zasugerowano mu, by najpierw pojechał do Rzeszowa, a dopiero potem do Pragi. Dziewczyna była atrakcyjna, potrafiła na niego wpłynąć, no i Joe zamiast do Pragi przyjechał do Rzeszowa. Spędził tu jakiś czas, zostawił wspomniane dwa rysunki dwóch odkuwek. Były to stosunkowo proste rzeczy, które można było łatwo zrobić. Po jakimś czasie z WSK przesłano ofertę do Kanady, sprawdzono ją i okazało się, że wszystko jest dobrze zrobione. Nawiązywane zostały dalsze kontakty. Przyjechali ludzie z Rzeszowa, prowadzili rozmowy i… podpisano kontrakt. I tak to się zaczęło.

Lipiec 1960. obóz Klubu „Krab” AGH nad jeziorem Świętajno

Lipiec 1960. obóz Klubu „Krab” AGH nad jeziorem Świętajno - fot. Jerzy Dorobczyński

Jak się pan znalazł w Kanadzie?

Po 5 roku studiów na AGH w Krakowie w 1970 roku wyjechałem do Paryża i zostałem. Nie wróciłem na obronę pracy magisterskiej. Myśl o wyjeździe z Polski kształtowała się już w marcu 1968 po naszym strajku okupacyjnym w akademiku na ul. Gramatyka. Moja cała aparatura nagłaśniająca została skonfiskowana po nadawaniu komunikatów wspierających dziewczyny UJ z sąsiedniego akademika na Piastowskiej.

W tym czasie intensywnie nurkowałem w klubie przy AGH „Krab” i wchodziłem do pierwszego składu założycieli tego klubu (kilka miesięcy temu obchodziliśmy 50 lat od założenia). Jednym z moich kolegów w sekcji był Alan Szkudlarek, Francuz studiujący na AGH. Alan wystawił mi zaproszenie do Paryża, dzięki któremu mogłem otrzymać paszport ważny tylko na Francję. I tak z kilkoma pamiątkami nie informując nikogo, pojechałem do Paryża. Zostałem, bo miałem inną wizję, zwyczajnie chciałem zmienić swoje życie. Nie pasowałem do tego sytemu, chciałem robić zupełnie coś innego. Przebywałem w Paryżu rok, był to bardzo trudny okres, czasami człowiek przymierał głodem. Jakoś przetrwałem i jako inżynier bez papieru wyemigrowałem do Kanady w 1971 roku. Po całej okolicy Montrealu złożyłem pewnie dwieście podań o pracę. Otrzymałem 3 czy 4 odpowiedzi, wszystkie negatywne. O dobrą pracę było ciężko, dlatego zdecydowałem się skończyć studia i marzyłem o McGill.

Lipiec 1960. obóz Klubu „Krab” AGH nad jeziorem Świętajno

Lipiec 1960. obóz Klubu „Krab” AGH nad jeziorem Świętajno - fot. Jerzy Dorobczyński

Na Uniwersytecie McGill?

Tak, to najlepszy uniwersytet w Kanadzie, miałem sporo szczęścia, że się dostałem, bo rodowici Kanadyjczycy mają z tym problemy. Miałem też szczęście z tego powodu, że poznałem Tadeusza Romera, który w czasie wojny był trzecią osobą w rządzie londyńskim Mikołajczyka, był ministrem spraw zagranicznych, prowadził pertraktacje ze Stalinem w tym czasie, kiedy Sikorski jeździł do Moskwy. W Polsce jest znany z tego, że w czasie wojny uratował wiele tysięcy Żydów, organizował im wizy i paszporty na przejazd przez Syberię. Byłem wiele razy zapraszany do niego. Zadawał mi dużo różnych pytań na temat Polski, był bardzo zainteresowany młodym człowiekiem wychowanym w Polsce, do której nie mógł powrócić. Miał już około osiemdziesiąt lat, wcześniej był profesorem na McGill, uczył francuskiego, od wielu lat przebywał na emeryturze, ale czynnie uczestniczył w życiu Polonii. Powiedział: „poznam cię z pewnym profesorem, który tam wykłada i prawdopodobnie on ci pomoże”. Tą osobą okazał się prof. Stachiewicz, jego ojciec generał Wacław Stachiewicz w 1939 roku był szefem sztabu Wojska Polskiego. Profesor, jako młody chłopak w czasie wojny walczył chyba nawet we Francji, a po wojnie przyjechał do Kanady, skończył studia, na Harvardzie zrobił doktorat, był dziekanem wydziału mechanicznego na Uniwersytecie McGill. On wziął mnie w swoje ręce, załatwił stypendium, bo trzeba było za coś żyć. Niestety kilka lat później zginął w wypadku samochodowym. McGill zaliczył mi dwa lata kredytów na podstawie wyników z AGH, ale musiałem zrobić ostatnie dwa lata dziennych studiów. Było ciężko, ale się udało. Później po studiach, jako że zawsze pasjonowała mnie kultura francuska, dostałem sie na École Polytechnique, aby zrobić magisterium. Pracowałem pierwsze dwa lata w Atlas Steel, a następnie przeszedłem do Texaco jako specjalista od korozji metali. Akurat był 1976 rok i olimpiada w Montrealu, a rafineria Texaco znajdowała się zaraz koło kompleksu olimpijskiego, miałem okazję obejrzeć w akacji wszystkich Polaków, w tym złotych siatkarzy.

A jak pan trafił do Pratt & Whitney Canada?

W tym czasie bardzo dużo podróżowałem, chciałem zwiedzić cały świat i zacząłem od Ameryki Południowej. Po powrocie z Argentyny i Urugwaju dostałem telefon od mojego profesora, u którego robiłem magisterium. Powiedział, że jest bardzo dobra firma – Pratt & Whitney, która nawiązała kontakt z Polską i szuka inżyniera metalurga ze znajomością polskiego jako reprezentanta, miałem jego referencje. Zgłosiłem się na rozmowę, którą prowadził ze mną z pochodzenia Węgier, mój przyszły szef. Pokłóciłem się jednak z nim i rozeszliśmy się bez żadnego rozwiązania. Za jakiś czas otrzymałem jednak informację, że jestem zaangażowany. W tym momencie stanąłem przed dylematem. Moje życie w środowisku multikulturalnym zaczynało nabierać sensu i czułem sie obywatelem świata. Montreal był bardzo przyjaznym miastem, w rankingu prowadził jako najlepsze miasto świata do życia i do tego czasu nie wypada z pierwszej dziesiątki, a z drugiej strony instynkt podpowiadał mi, że powinienem powrócić do Polski i mnie przekonał. No, ale co tu teraz robić, bo stosunki z Polską mam nieuregulowane, trzeba będzie coś wymyślić, żeby przekonać polskie władze, że nie jestem taki zły… Poszedłem do polskiego konsulatu, w którym podczas poprzedniej wizyty odebrano mi i tak nie ważny paszport i usłyszałem, że Kanada to… nie moje miejsce. Tym razem konsul mnie przyjął, była zupełnie inna rozmowa. Obiecał, że nawiąże kontakt z Warszawą i zobaczymy, co się będzie działo. Dostalem warunek, że muszę spłacić koszt moich 5 lat studiow na AGH. Była to suma 46 tysięcy złotych. Po przekazaniu tej sumy po jakimś czasie dostałem paszport konsularny, ale do Polski i tak przyjechałem na paszporcie kanadyjskim. Żeby nie było żadnych problemów. Przed wyjazdem do Polski przez pół roku, jako pracownik P&WC byłem wdrażany do projektu, którym mieliśmy się zajmować w Polsce.

Kto wchodził w skład tej 10-osobowej grupy?

Byli w tej grupie inni Polacy, ale w zasadzie byłem jedynym, który wyrósł w Polsce komunistycznej. Miałem 31 lat i byłem najmłodszy. Szefem tej pierwszej grupy był Stefan Kłosowski, który urodził się w Indiach, skończył brytyjską szkołę. Wydaje mi się, że był bardziej Brytyjczykiem niż Polakiem. Kłosowski był pierwszym menadżerem tego kontraktu, w dodatku mówił po polsku. W grupie był też Henry Solaniewicz, bardzo ciekawa postać. Jako 10-letni chłopiec został wywieziony na Syberię, ojca stracił gdzieś na terenach wschodnich, możliwe, że w Katyniu. Opowiadał, że pewnego dnia na Syberii przyszli Rosjanie i powiedzieli „jesteście wolni”. No dobrze, ale jak my się stąd wydostaniemy? Płynęli z matką i starszym bratem na tratwie, którą sami zmontowali; dostali się do armii Andersa. Jego starszy brat razem z Andersem przeszedł cały szlak, a jego razem z matką wywieźli do Tanzanii, gdzie mieszkali kilka lat. Po wojnie wyjechał do Anglii, tam skończył studia i wyemigrował do Kanady, gdzie pracował w Pratt & Whitney. Od czasów wojny był to jego pierwszy przyjazd do Polski. Co ciekawe podczas tej wizyty poznał swoją żonę. Henry zmarł w Kanadzie, ale został pochowany w Rzeszowie.

Kolejnym w tej grupie polskiego pochodzenia był Antoni Borejsza-Wysocki. Miał majątek ziemski na wschodzie Polski i stracił go, o co zresztą miał sporo pretensji do komunistów. On również był w armii Andersa i przeszedł z nią cały szlak. Po jej zdemilitaryzowaniu, po wojnie mieszkał przez 2 lata we Włoszech i następnie wyemigrował do Kanady, i także po wojnie nigdy nie był w Polsce. Antoni był expertem odnośnie historii Polski, tej prawdziwej. Niestety zmarł 15 lat temu zostawiając w Kanadzie wspaniałą kolekcję polskich książek historycznych. Czesto dyskutowaliśmy i przekazywał mi historyczne fakty, o których jako wychowanek PRL nie miałem pojęcia. Bob Wysocki, syn planuje przekazać jego kolekcje jako prezent dla jednej z uczelni w Polsce.

Czyli było nas czterech Polaków, kilku Québécois, kanadyjskich Francuzów. Jeden z nich – J-P Vaillancourt – przyjechał z trójką dzieci, które chodziły do polskiej szkoły i uczyły się w niej przez 3 lata. Bardzo szybko rodzina wykorzystywała ich do tłumaczenia. Był wśród nas także Niemiec z pochodzenia – Bert Walzer. Miał duże problemy z Polakami, jako że w pamięci niektórych żywa była II wojna światowa. Nie był zbyt lubiany, dosyć agresywnie na to reagował, musiał wrócić do Kanady.

Na jaki czas ta pierwsza grupa przyjechała do Polski jesienią 1977 roku?

Pierwsze kontrakty były trzyletnie, ale ja za pierwszym razem byłem 5 lat, bowiem przedłużano mi pobyt. Później skład się zmieniał, niektórzy wyjeżdżali, a za nich przyjeżdżali inni. Menadżerem projektu był później Slim Lowton i następnie Ed Zieliński, który także poznał swoją żonę w Polsce. Zresztą takich przypadków było kilka. Niestety, wielu z tych ludzi już nie żyje.

Z pewnością początki pracy w Rzeszowie były trudne.

Bardzo trudne. Polacy nie znali materiałów, z których produkowano w P&W. Blachy były inne niż używane do radzieckich silników; maszyny nie były przystosowane, ludzie ich nie znali, a oczekiwania były duże. Największą wpadkę zanotowaliśmy chyba w 1979 roku. W WSK zespawano około 40 Gaz Generatorów, zużyto sporo materiału, kosztowało to wiele wysiłku, a w Kanadzie po odpakowaniu pierwszego z nich, okazało się, że w pewnych miejscach części nie były pozgrzewane. Zapanowała duża konsternacja i niewiele brakowało, a doszłoby do zerwania kontraktu. Prawie się załamałem. Razem z Józefem Rokoszakiem, ówczesnym dyrektorem WSK pojechaliśmy do Kanady, spotkaliśmy się z zarządem, aby wyjaśnić sprawę. Była presja, żeby robić szybko i oczekiwano, że wszystko łatwo pójdzie. A w WSK były stare maszyny do zgrzewania, dwufazowe, każda zmiana napięcia w sieci skutkowała tym, że nie było zgrzewu, a próbki były wykonywane wtedy, kiedy maszyny na hali nie pracowały. Niestety, części okazały się złe. To był przełomowy moment. Rokoszak postanowił iść trochę inną drogą. Pojechał do Warszawy i udało mu się pozyskać pieniądze, zaczęto kupować nowsze maszyny, sprowadzono je z zachodniej Europy. Wykonywano wreszcie takie części, jakie być powinny. Silniki, z tymi częściami, które wtedy były zrobione, prawdopodobnie używane są do tej pory. Pierwsze modele PT6 były to silniki o mocy około 550 – 650 KM. Obecnie, przy tym samych gabarytach, silnik ma ponad 2000 KM mocy. Z odchyłkami, które wtedy były akceptowane, które dzień w dzień podpisywałem osobiście, obecnie w nowych wersjach silników byłby problem.

Dziś nikt nie wie, jak początki tej współpracy wyglądały z drugiej strony. Ludziom wydaje się, że oto przyjechało kilku dygnitarzy z Kanady poklepali dyrektora Rokoszaka po ramieniu i było wszystko w porządku. A to była ciężka walka o jakość, o kontrakt i terminowe dostawy. Dzięki tej naszej grupie i entuzjastycznemu nastawieniu Polaków, przedstawiciele dyrekcji Pratt & Whitney traktowani byli jak przyjaciele i chętnie przyjeżdżali do Rzeszowa. Przy jednym ze spotkań z prezesem P&WC Elwi Smith padło pytanie, jak można wynagrodzić zaangażowanie strony polskiej w projekcie. Postanowiono wyposażyć Przychodnię Medyczną przy WSK w sprzęt taki jak rentgen. Ja, jako że byłem zamiłowanym tenisistą, zaproponowałem kort tenisowy do gry w zimie. Byłem bardzo zaskoczony, gdy po kilku miesiącach otrzymaliśmy przesyłkę złożoną z 7 dużych rolek. Była to profesjonalna mata z kortem tenisowym. Stanąłem przed dylematem, co z nią zrobić. Na szczęście, Miasto Rzeszów wystawiło dmuchany balon na ul. Dąbrowskiego i kort tenisowy służył przez wiele lat do gry w zimie i był jedynym takim obiektem w Polsce południowej, aż do chwili zniszczenia balonu. Następnie mata została przeniesiona do hali na Podpromiu i uległa całkowitemu zniszczeniu na początku lat dziewięćdziesiatych…

A jak wyglądał dzień powszedni na WSK?

Na początku mieliśmy problemy z wejściem na zakład produkcyjny, ale to całkiem inna historia. Dwóch Rosjan ze swojego biura obserwowało, co się dzieje i bardzo złym okiem patrzyli, kiedy chodziliśmy po firmie. Żeby wejść na jej teren, trzeba było dwa dni wcześniej powiedzieć, co chcemy zobaczyć i dlaczego. Dostawaliśmy eskortę, ludzie, którzy nam towarzyszyli pilnowali, abyśmy szli tylko we wskazane miejsce.

Krytycznym dla kontraktu momentem był stan wojenny?...

Rzeczywiście. Właściwie, kiedy nastał stan wojenny, Pratt & Whitney wysłał wiadomość, że kontrakt zostaje zerwany. Wiadomość ta została przechwycona gdzieś w Warszawie i nie dotarła do nas natychmiast. Spodziewaliśmy się czegoś takiego i ustaliliśmy, że część naszej grupy pojedzie do Kanady, aby wytłumaczyć, że w sumie nic się nie dzieje, nie ma żadnego zagrożenia. Nie mogliśmy wszyscy wyjechać, bo trzeba było chronić biuro, zresztą gdybyśmy wszyscy wyjechali, to tak jakby nie było już kontraktu, już byśmy nie wrócili. Razem z Henrykiem Solaniewiczem podjęliśmy się, że zostaniemy w biurze i będziemy tego wszystkiego pilnować. Oczywiście razem z ludźmi, którzy z nami pracowali, ze strony WSK.

A jak wygladaly poczatki P&W Kalisz?

Mój kontrakt dobiegł końca i wyjechałem z Polski w 1982 roku. Po trzech latach zaproponowano mi następny kontrakt. W 1986 roku, ponownie przyjechałem do Polski i pracowałem tu do 1989 roku. Produkcja była już na dużo lepszym poziomie, można było się pokazać z tym produktem. Ludzie nauczyli się robić części, wdrażaliśmy masę procesów specjalnych, w porównaniu z innymi firmami, było to wprost niesamowite. W całym spektrum dostawców części dla Pratt & Whitney, WSK znajdowała się na pierwszym miejscu. W ogóle był to bardzo ciekawy okres. Dyrektorem handlowym był wtedy Antoni Kolano, pełnił on funkcję dyrektorską także na WSK w Kaliszu, dlatego część czasu spędzał tam, a część w Rzeszowie. Polubił naszą grupę i często do nas zaglądał. Kiedyś powiedział, że w Kaliszu jest firma, może nie z takimi możliwościami jak w Rzeszowie, która robi podobny produkt i można by się nią zainteresować. W 1989 roku zorganizowaliśmy pierwszą pięcioosobową grupę. Przyleciał z Kanady szef zakupów, był przedstawiciel z PZL, no i ja między innymi. Polecieliśmy dwupłatowcem przez całą Polskę i wylądowaliśmy w Kaliszu na lotnisku polowym na trawie. To był ciężki lot, ale ciekawy. Pierwszy kontakt z Kaliszem był bardzo udany. Pratt oddelegował mnie tam na okres 3 miesięcy, aby pomóc w opanowaniu procesów fabrykacji części i inicjować pierwsze kontakty techniczne. Kalisz to nowa historia którą należy opowiedzieć osobno. Po tych 3 miesiącach wróciłem do Rzeszowa i w połowie roku wyjechałem do Kanady.

Po powrocie do P&W pracowałem w grupie, która zajmowała się kontrolą procesów metalurgicznych i chemicznych. Brałem udział w ocenach technicznych nowych potencjalnych poddostawców. Wysyłano mnie między innymi do Rosji, Japonii, Chin do firm, z którymi chciano nawiązać kontakty techniczne. Bardzo ważny moment nastąpił 1995 roku, kiedy prezesem Pratt & Whitney Canada był jeszcze Louis Chenevert. Zorganizował on grupę, do której zostałem powołany. Mieliśmy za zadanie ocenę techniczną WSK Rzeszów. Mój raport na temat WSK był oczywiście pozytywny, liczył 11 stron i opisywał, jaki był stan firmy, jakie są możliwości i co trzeba zmienić. Prezes Chenevert bardzo zainteresował się Polską, zadawał dużo pytań, niekoniecznie związanych z projektem. W 1996 roku ponownie przyjechałem do Rzeszowa, razem z kilkoma menadżerami. U Cheneverta lampka się zapaliła, że WSK to jest renomowana firma z dużym potencjałem i kiedy objął funkcję prezydenta UTC (United Technologies Corporation, do której wchodzi Pratt & Whitney), podjął ostateczny krok przejęcia WSK przez UTC.

Kolejnym etapem był i jest Pratt & Whitney US i… znów WSK Rzeszów…

W 1999 roku otrzymałem propozycję przejścia do pracy do P&W w Stanach. Przeszedłem do tej samej grupy ludzi, tego samego departamentu, co w Kanadzie, zajmowałem się tym samym, tyle, że dla Amerykanów. Byłem kilka miesięcy w Hartford, a następnie pojechałem do Chin, gdzie byłem przedstawicielem Pratt & Whitney na Azję. Mieszkałem w Chengdu przez ponad 4 lata i obsługiwałem Chiny, Tajwan, czasem Japonię i Koreę. W 2002 roku w Europie otworzyły się dwie pozycje – w Belgii i w Polsce. Ponieważ moje córki w Kanadzie, będąc jeszcze małymi dziećmi, uczęszczały do szkoły francuskiej, pomyślałem, że lepiej by było, aby pojechały do Belgii i tam kontynuowały naukę po francusku. Firma jednak zdecydowała inaczej: wysłała mnie do Polski. W 2003 roku przyjechałem tutaj kolejny raz i do tej pory mieszkamy w Polsce. Córki się kształcą w Rzeszowie i wydaje mi się, że są szczęśliwe, żyjąc w Polsce, zaadaptowały sie całkowicie.

Od 2002 roku zajmuję się wdrażaniem i kwalifikacją procesów specjalnych, systemem LCS (części i podzespoły z certyfikatem LCS nie podlegają dodatkowej kontroli w P&W i automatycznie są montowane do silników), ESA (Engineering Source Approval). Wszystkie te kwalifikacje przeszły przez moje ręce. WSK została dostawcą części wirujących, tych najważniejszych PRP (Prime Reliable Parts) takich jak: dysków, uszczelnień i znajduje się na liście około 20 zakładów, które wykonują części wirujące. Zakłady te raz w roku przechodzą bardzo ważny audyt, przyjeżdża 4 – 5 audytorów i „czeszą” wszystko, co się da. Pierwsze audyty były negatywne. Przez kilka lat ciężko pracowaliśmy i są efekty. Ostatni audyt, który odbył się pod koniec czerwca był ‘excellent’, czyli zakończył się znakomitym wynikiem. Od wielu lat obserwuję wyniki poszczególnych firm i podobny wynik należy do rzadkości. Jestem bardzo dumny z tej młodej, inteligentnej, dobrze wykształconej kadry na WSK. Podsumowując moje 37 lat pracy w UTC, które właśnie minęło i 36 lat od kiedy WSK rozpoczęła współpracę z Pratt & Whitney, mogę powiedzieć, że była to niesamowita transformacja. Na WSK spędziłem w sumie 18 lat i widziałem tę całą przemianę firmy i personelu.

Ale nie można spocząć na laurach, trzeba mieć wizję. Na pewno szefowie UTC i WSK ją mają. Moim zdaniem, WSK może stać się miejscem montażu i testów silników amerykańskich, ponieważ za kilka lat Pratt & Whitney prawdopodobnie będzie produkował cztery razy więcej silników nowej generacji niż teraz. Kto wie, czy silniki przeznaczone na sprzedaż w Europie nie będą składane czy testowane w Polsce. Powinniśmy się porozumieć z polskimi politykami, aby mieli lepszą wiedzę, wizję na przyszłość i nas promowali.

Ma pan jakieś ulubione miejsca w Rzeszowie?

Porównuję Rzeszów jaki był, kiedy tu po raz pierwszy przyjechałem. Odrapany, brudny, walące się kamieniczki w rynku, ciemno, strach było wieczorem wyjść, oj – nieciekawy był tamten Rzeszów. Oprócz dwóch miejsc, nie było gdzie wyjść. W sklepach specjalnie też nie było czym się zachwycać.

Obecnie Rzeszów jest zupełnie innym miastem, w pełni odnowionym. Świetne drogi, ścieżki rowerowe, imponujące centra handlowe. Rynek otoczony wspaniałymi kawiarniami, restauracjami, rozstawione ogródki piwne. Masa koncertów na wolnym powietrzu. Jedna z najlepszych męskich drużyn siatkowych i żużla w Polsce. Mamy nawet plażę (Żwirownia) nad zalewem. Wspaniałe miejsce do życia. Trudno znaleźć coś podobnego w Europie.

Słyszałem, że jest pan dobrym tenisistą?

Można powiedzieć, że wyrosłem na korcie tenisowym. Tenis wytworzył u mnie samodzielność. Pierwsze sukcesy odnosiłem w Radomiu, gdzie się urodziłem. Byłem mistrzem województwa. Po 18 roku życia zrobiłem sobie przerwę, ponieważ przeniosłem się na studia do Krakowa. Zacząłem nurkować. Tenis odrodził się we Francji, gdzie zdałem sobie sprawę, że to jest bardzo prestiżowy sport. W Kanadzie, na uniwersytecie, zdobyłem akademickie mistrzostwo Quebecu. Po przyjeździe do Polski, grałem na kortach na Podwisłoczu, wtedy jeszcze nazywały się Sparta. Reprezentowałem nawet Rzeszów w rozgrywkach o drużynowe mistrzostwo Polski. Po zdobyciu pierwszego miejsca w Polsce południowej w półfinale wygraliśmy z Kielcami, a następnie pojechaliśmy na finały do Torunia. W drużynie mieliśmy Darka Markowskiego, który był akademickim mistrzem Polski, a obecnie jest rektorem na Politechnice Rzeszowskiej. Na finał w Toruniu do mojego auta zapakowałem całą drużynę. Byliśmy już oldboyami, bo każdy z nas był już po czterdziestce, a rywale to sami zawodowcy. Łatwo się nie poddaliśmy, ale nie mieliśmy specjalnych szans.

W tym czasie razem z nami grywał Tadeusz Ferenc. Wydaje mi się, że już wtedy miał wizję, jak Rzeszów ma wyglądać za następne 25 lat. Grał dobrze, a kiedy powołany został na Prezydenta Rzeszowa, startował w turniejach organizowanych dla prezydentów miast i zdobył mistrzostwo Europy. Dzieki Tadeuszowi, który jest Prezydentem Rzeszowa od wielu lat miasto to mogło zmienić się tak niesamowicie. Jest to prawdziwy ewenement.

Jakie plany na przyszłość?

W tym roku trochę wyhamowałem z wyjazdami do Chin, których było 5–6 razy w roku, za każdym razem był to pobyt około 3 tygodniowy. Jestem w trakcje selekcjonowania kilku specjalistów w mojej dziedzinie i będziemy biurem satelitarnym P&W na Europę. Mam za zadanie przeszkolenie tych osób, a następnie będziemy obsługiwać wszystkie firmy współpracujące z P&W w Europie, Turcji i Izraelu. Będzie to następne poważne wyzwanie. P&W MCL chce także, abym bardziej koncentrował się na certyfikacie bazy dostawców w Europie. Baza tych poddostawców będzie pracować wspólnie z WSK i P&W Kalisz w momencie, kiedy ruszy pełną parą produkcja PurePower PW 1000/1500 nowej generacji silników, a także silników do najnowszej generacji samolotów myśliwskich F-35.

Chcę nadmienić, że 90 proc. podzespołów wchodzących do silników, P&W produkuje u poddostawców.

W czasie ostatniej mojej wizyty w P&W Hartford (luty 2014) byłem mile zaskoczony powagą z jaką dyrekcja P&W and UTC podchodzi do zespołu zakładów należących do UTC w Polsce. Okazało się, że bezpośrednio UTC zatrudnia w Polsce przeszło 10 000 pracowników i blisko współpracuje z siatką 118 poddostawców zlokalizowanych w większości w „Dolinie Lotniczej” na Podkarpaciu.

Reasymując chciałbym nadmienić, że jednak ta „polska patriotka”, dzięki której pierwszy kontakt WSK Rzeszów z P&W Kanada został nawiązany miała „dobrą rękę”. Niesłychane jak jedna kobieta mogła mieć tak pozytywny wpływ na tok wydarzeń.

Marek Bluj